Z pożółkłych kart przeszłości (16)
2012/12/01 Leave a comment
Drogi Czytelniku, w dziale tym już po raz szesnasty staramy się odpowiedzieć na pytania: Kto tworzy historię? Jaka jest rola człowieka? … albo – co komu z tego, że jesteśmy tylko szczeblem dla przyszłych pokoleń.
Mało jest tak zasadniczych i tak trudnych zagadnień, jak zagadnienie roli człowieka w historii. Bardzo stary pogląd sięgający czasów Herodota czy Naposa mówi, że wielcy ludzie robią historię. Historyk angielski, prof. H. Butterfield historię i rolę w niej człowieka przyrównał do orkiestry i do utworu muzyki orkiestralnej. Każdy człowiek jest ważny w orkiestrze świata. Nie tylko pierwsze skrzypce są ważne. Co więcej, każdy człowiek wpływa na całość utworu i na grę innych.
W dzisiejszym odcinku cofniemy się ponownie niemalże o cały wiek w zamierzchłą przeszłość, by prześledzić w dużym skrócie historię rodziny Hoffmanów, którą opowiada Halina Hoffman-Zacharska z Adelajdy.
Z rodziną tą zetknąłem się jako siedmioletni chłopiec w Radomiu, w czasie wojny. Tato mój objął placówkę tę po kaznodziei Klemensie Piątku – był to czas bardzo trudny dla wszystkich. Tym, którzy przeżyli wojnę, nie trzeba tłumaczyć jakie niosła ona zagrożenia, okrucieństwa, biedę i strach. Szczęśliwy jednak w tym wszystkim byłem i błogosławionym, bo miałem swój dom, brata i rodziców. Czar tego domu stwarzał w duszy dziecka złudzenie, że wszystkim w ogóle dobrze jest na świecie – bo cóż groziło mi u boku mamy i taty; strach tylko wzbudzał warkot samolotów, wybuchy bomb i pocisków różnego rodzaju. W słoneczny letni poranek wybiegało się do ogrodu na ulicy Klementyny 14, gdzie była kaplica i mieszkanie. W ogrodzie rosły kwiaty, warzywa i kilka drzew owocowych, całość ogrodzona wysokim płotem, który sprawiał wrażenie bezpieczeństwa… Nie da się odciąć i uciec od wspomnień chwil tam spędzonych – były też miłe!
Zbór w Radomiu 1943 r.
W zborze tym było sporo dzieci i młodzieży, a kaznodzieja Marian (mój Ojciec) był w swoim żywiole, sam rozśpiewany hołdujący powiedzeniu – „gdy ludzie śpiewają – nie grzeszą”, przy mandolince uczył chór coraz to nowych pieśni (niektóre sam układał i komponował) i dbał żeby w zborze było dużo śpiewu – tak było i w późniejszych latach!
Po zakończeniu wojny sporo ludzi z Radomia wyjechało, m.in. rodzina Hoffmanów, ale przez długie lata spotykaliśmy się na różnych zjazdach, aż w końcu spotkaliśmy się po wielu, wielu latach w Australii.
Dziękuję Bogu za wszystko!
Jest piątek wieczór (22.10.2011 r.), siedzę sama i wspominam jak cudownie mnie w życiu prowadził Bóg, że w młodości wraz z Mamą poznałam Zbawiciela. Był taki czas kiedy przyszła kolporterka (nazywała się Fałowa) i przyniosła czasopisma, które mówiły o sobocie. Mama jako chrześcijanka udzielała się w kościele katolickim, była obeznana z Biblią nie mogła zgodzić się z tym, że sobota może być świętem. Więc chciała się przekonać i powiedziała żeby ktoś przyszedł żeby jej wytłumaczył – bo kolporterka nie umiała, nie mogła sobie poradzić… powiedziała, że ona poprosi kaznodzieję, który przyjdzie i powie. I tak zaprosiła kaznodzieję Ludwika Gajzlera, on był wówczas kaznodzieją w Radomiu. Przyszedł i w lekcji o sobocie pokazał, że sabat jest od samego początku – mama to zrozumiała i się z tym zgodziła, zaczęła świętować sobotę.
Zaczęłyśmy uczęszczać na zebrania, a kaznodzieja udzielał lekcje biblijne przez jakiś czas. Tato się nie zgadzał z tym, ale i tak w roku 1935 mama przyjęła chrzest. Ja byłam wtedy w szkole podstawowej i powiedziałam, że w soboty nie będę chodziła do szkoły bo jest święto. Nie robili mi trudności w szkole, a na lekcje religii chętnie chodziłam i nauczyciel albo ksiądz (było to różnie) brał mnie na kolana i mówili – opowiedz im jakąś historię biblijną np. o Józefie lub Danielu czy jakąś inną, a ja bardzo chętnie opowiadałam; wszyscy chętnie słuchali… i cieszyli się, a chyba najwięcej nauczyciel czy ksiądz, że to nie on musiał opowiadać. To było dla mnie wielką przyjemnością, że mogłam innym dzieciom przekazać coś z Biblii.
Czas szybko przechodził i nie mogę narzekać, że mi było źle w szkole, że mi dokuczali. Czasami chodziliśmy na lekcje religii dla dzieci w soboty albo w niedziele (przeważnie w niedziele), przechodziliśmy koło dużego stawu i tam dzieciaki miauczeli na nas oraz obrzucali kamieniami… wołali, kociarze, kociarze.
Było tak ileś razy, ale kiedyś powiedziałam sobie już dość tego, ja się ich nie boję choć obrzucali nas kamieniami – niech sobie miauczą i rzucają. Rzucali czym się dało i miauczeli, inni uciekli a ja szłam i patrzyłam na nich. Sprzykrzyło im się chyba dokuczać i chyba doszli do przekonania, że „ona i tak się nie boi”, a żaden kamień mnie nie trafił. Od tej pory nie mieliśmy problemów, chodziliśmy spokojnie na religię do zboru.
Szkołę podstawową ukończyłam w Jeżowej Woli koło Kończyc, nie dostałam się do szkoły średniej więc ciocia orzekła, że nie mogę siedzieć w domu, trzeba się uczyć i wzięła mnie do Łodzi, gdzie uczyłam się dziewiarstwa.
Ochrzczona zostałam w Radomiu w 1938 r. przez kaznodzieję Klemensa Piątka. Byłam bardzo szczęśliwa chociaż szatan starał się żebym chrztu nie przyjęła i rodzice nie byli za moim chrztem, ale jednak tak się nie stało. Dziękuję Bogu za to!
Rodzina Hoffmanów – siedzą od lewej: Olga i Henryk; stoją: Henryk (junior), Halina
Przyszła wojna i zaczęły się trudności ponieważ mieliśmy niemiecko brzmiące nazwisko – Hoffman. Sąsiedzi oskarżyli tatę, że jest Niemcem i zabrało go wojsko polskie jako szpiega. Zawieźli na policję do Kończyc i tam zamknęli go w komórce o zakratowanych drzwiach. Ja chodziłam Tatę odszukać, to było jakieś 12 km od nas. W tym czasie nadchodziły już wojska niemieckie, a polskie uciekały. Udało mi się z moim bratem Heńkiem wyciąć piłką do żelaza kratę w drzwiach i otworzyliśmy komórkę.
Były to ciężkie czasy, ale że nas ludzie oskarżyli, to Niemcy wzięli nas za Niemców (folksdojczów) – myśmy byli małymi dziećmi, to nie mieliśmy nic do powiedzenia.
W 1941 roku wyjechałam do Niemiec, bo miałam zakaz kontaktowania się z Polakami, za co groziło więzienie, a ja jako adwentystka ceniłam wszystkich ludzi i wybrałam wyjazd do Niemiec żeby się kształcić. Uczyłam się języka bo w ogóle nie znałam niemieckiego. Miałam Biblię polską i niemiecką i w ten sposób uczyłam się języka, a także tam pracowałam ale często jeździłam do rodziców do Radomia.
Radom – Witanie Nowego 1944 Roku w domu braterstwa Hoffmanów Od lewej: kazn. Marian Kot, Halina Hoffman, (?), Andrzej Rusz, (?), Henryk Hoffman (junior); Stoją od lewej: (?), Irena Motyka, Henryk Hoffman, Teresa Jezierska.
Wspominając te wydarzenia, przypomina mi się takie wydarzenie. Kiedy po przesiedleniu, gdzieś pod koniec 1943 roku do Otmuchowa, w nocy obudził nas warkot samolotów, leżałam w łóżku (nie chciało mi się wstać), nagle szyby zabrzęczały i zostałam obsypana potłuczonym szkłem. Bomba uderzyła w kościół po drugiej stronie ulicy. Szybko wstałam i zaczęliśmy szukać schronienia – był strach, przerażenie i zagubienie; później śmialiśmy się z tego – życie już płynęło inaczej. Zostaliśmy przesiedleni w inne miejsce i dziękowaliśmy Bogu, że wszystkim kierował i prowadził!
Od tego czasu rozpoczęła się wędrówka po różnych miejscach i w różnych okolicznościach. Tuż przed końcem wojny kiedy armie niemieckie się wycofywały, wszyscy Niemcy musieli się ewakuować na zachód do Niemiec. W tym czasie byłam w Niemczech i na kursie uczyłam się hodowli drobnych zwierząt domowych, a szczególnie pszczół i jedwabników. Po tym kursie postanowiłam wrócić do domu do Radomia. Kiedy przyjechałam do Radomia, rodzice byli już w pociągu, dowiedziałam się, ze ich wysiedlają. Poszłam do nich tak jak stałam i jechaliśmy do Katowic. Tam zamieszkaliśmy w Orzeszkowie, w obozie przejściowym – było tam dużo znajomych z Radomia i okolic, było dużo młodzieży. Był tam okropny brud a po ścianach łaziło mnóstwo pluskiew, które można było zbierać do flaszki. Miejsca było bardzo mało… ciasno.
Któregoś dnia wszyscy zdolni do pracy, a szczególnie młodzi, musieli jechać do Katowic i zgłosić się do odpowiedniego biura po skierowanie do pracy przymusowej. Znajomi, którzy dzielili nasz los , cieszyli się że wreszcie Halina pójdzie w soboty do pracy – bo tam nie było mowy o tym żeby dostać wolną sobotę. W drodze do Katowic powiedziałam innym, że definitywnie do pracy w soboty nie pójdę… a, zobaczymy, zobaczymy jaka będziesz mądra.
Idą wszyscy po kolei po swój przydział, przyszła kolej na mnie – w biurze pytają co ja tu robię. Mówię, że jechałam do Radomia do rodziców, a ich wysiedlają więc pojechałam z nimi. Usłyszałam, twój urząd zatrudnienia jest w Radomiu – wracaj!
Jak mam się tam dostać? Masz tu bilet, dostaniesz papiery i pierwszym pociągiem wracaj do Radomia. Idź do kierownika obozu i powiedz, że musisz otrzymać żywność na 3 dni. Wyszłam z biura, wszyscy mnie pytają, gdzie idziesz do pracy? – mówię, nigdzie; jadę z powrotem do Radomia.
Idę do komendanta obozu i mówię o żywności na 3 dni, bo jadę do Radomia do urzędu pracy. On na to, nikt nie pojedzie bez mojej zgody – a ja papiery miałam. Stoję dość daleko żeby mnie nie dosięgnął i nie wyrwał papierów z ręki. Pokazuję z daleka papiery i mówię, że ja nie pytam o pozwolenie, bo go mam; pytam tylko o żywność. W pierwszym momencie nie wiedział co powiedzieć, poczerwieniał i zły powiedział… że dostanę żywność. Nie wiedział z kim ma do czynienia, a papierów nie widział… zaczął inaczej rozmawiać.
Ja wróciłam do Radomia, natomiast rodzice otrzymali w Katowicach inne pomieszczenie, a potem wszyscy zostali przetransportowani do Otmuchowa.
Pan Bóg kierował całą sprawą, a ja po powrocie do Radomia otrzymałam pracę z wolna sobotą. Dziękuję Bogu za to!
Takich wydarzeń w moim życiu było sporo i zabrakło by miejsca żeby je spisywać. Wspominając jednak te czasy chcę wyrazić Bogu wdzięczność za Jego prowadzenie i że mnie i moich bliskich zachował od zła.
Raz kiedyś jechałam do rodziców takim wojskowym pociągiem. Pociąg zatrzymywał się dość często, a ja chodziłam do żołnierzy po żywność żeby ją dać dzieciom, których było sporo w pociągu. Inni nie mieli co jeść, a ja zawsze z jakimś garnkiem lub menażką dostałam coś do jedzenia – zanosiłam dzieciom i sama się też pożywiłam. Czasami musiałam gonić za pociągiem, który ruszył – ale wspominam, że Pan Bóg cudownie mnie prowadził i strzegł!
W tych wędrówkach przerzucani z miejsca na miejsce zgubił się mój brat Henio, nie mieliśmy żadnej wiadomości o nim. Rodzice postanowili wrócić do Polski żeby szukać zagubionego syna. Zatrzymaliśmy się w jednej wiosce w strefie rosyjskiej. Ojciec znał dobrze język rosyjski, a mama niemiecki więc rozmawiali z gospodarzami po niemiecku, a tato ze stacjonującymi tam żołnierzami Armii Czerwonej po rosyjsku. Jedni i drudzy byli zadowoleni, a nam było dobrze. W pewnym momencie jeden z Rosjan chciał żeby mu zrobić sweter, bo miał zdobyczną wełnianą przędzę. Byłam dziewiarką, ale nie miałam maszyny do robienia swetrów. Poszłam więc do miasta, znalazłam zakład dziewiarski i pozwolili mi ten sweter zrobić; ja im jeszcze też coś zrobiłam żeby się odwdzięczyć. Znów mieliśmy dobre kontakty ze wszystkimi. Było nam tam dobrze i zatrzymaliśmy się jakiś czas, ale rodzice chcieli jechać do Polski szukać syna. Pojechaliśmy znów do Katowic, tu trzeba było oddać część bagaży, rower nam zabrali. Ojciec się nam zgubił w Katowicach i do Radomia dojechałyśmy tylko z mamą.
Z tą resztką bagażu pojechałyśmy do Jezierskich, którzy mieszkali blisko dworca kolejowego. Przebrałyśmy się i wróciłyśmy na dworzec, bo może tato przyjedzie. Ja, młoda dziewczyna, ładnie ubrana idę na dworzec i widzę, że tatę już trzymają i sprawdzają dokumenty. Przysłuchiwałam się rozmowie i słyszę, że planują zabrać ojca do więzienia – bo on był Hoffman. Ja podchodzę i… dzień dobry panu, czekam na pana, a więc idziemy. Zabrałam tatę, a ci co sprawdzali popatrzyli ze zdziwieniem, byli całkowicie zaskoczeni. Wzięłam tatę i poszliśmy. Pan Bóg pomagał i kierował!
Mój tato wtedy nie był adwentystą, był chrześcijaninem, ale Pan Bóg prowadził! A później cieszyliśmy się wszyscy z „odnalezionym” Heniem, który też był cały i zdrowy – dzięki Bogu za to!
W Radomiu ojciec chciał się zgłosić na milicję, ja powiedziałam że nie pójdzie i tak było i był spokój. Ja wyjechałam do Warszawy i dostałam się do pracy w dziewiarstwie, a rodzice i Henio za jakiś czas przenieśli się do Bielska Białej. Ja dołączyłam do nich i tam też pracowałam jako dziewiarka, ale poświęciłam się też pracy zborowej tyle, na ile mnie było stać.
W pracy miałam różnego rodzaju trudności i nawet ze względu na sobotę. Szefowa zakładu była bardzo dobra i choć na nią naciskano, powiedziała że mnie nie zwolni.
Za jakiś czas współpracownice zażądały definitywnie, że ja muszę w soboty pracować. Żeby nacisk był silniejszy, one też przestały pracować w soboty. Z pracy mnie zwolniono, ale Pan Bóg mnie prowadził! – koleżanki myślały, że to będzie dla mnie tragedia, a ja się cieszyłam.
Wcześniej już chciałam iść do Seminarium Duchownego, które było wtedy w Krakowie i… szkołę w tym czasie przeniesiono do Bielska Białej – jakaż to była radość dla mnie!
W tym samym czasie kierownictwo szkoły zatrudniło mojego ojca na gospodarstwie i przeprowadziliśmy się do Kamienicy. Kiedy zaczął się rok szkolny, nie przyjęto mnie do szkoły, ale zostałam wolną słuchaczką i tak było przez dłuższy okres czasu.
Jaki Pan Bóg był dobry – znowu czułam Jego kierownictwo! Po 2 tygodniach od zwolnienia mnie, szefowa zakładu zaczęła żałować, że mnie zwolniła i postanowiła „zdobyć mnie z powrotem”. Nie byłam zainteresowana praca na pełny wymiar godzin, ale zaproponowałam żeby mi dali materiał i maszynę do domu i będę robiła swetry w tym czasie kiedy będę mogła. Zgodziła się, a ja dorabiałam na utrzymanie rodziny i uczyłam się.
Po jakimś czasie przyjęto mnie do Seminarium Duchownego, po ukończeniu którego nie byłam zatrudniona przez kościół, ale pracowałam w zborze miejscowym i często wyjeżdżałam z kazaniami do mniejszych grup w okolicy.
Za moich czasów byli nauczycielami i pracownikami Seminarium: Andrzej Maszczak, Bogdan Maszczak, Franciszek Cybura, Zachariasz Łyko, Gustaw Baron, prof. (?) Wala, Bożena Nowicka, Gustaw Micherda, (?) Stęporska, (?) Świderkowa.
A z uczniów zapamiętałam: Tadeusz Przychodzki, Stanisław Tywoniak, Andrzej Smyk, Ginter Pacewicz, O. Kolecki, (?) Herman, A. Pieszka, Lucjan Dutkowski, Konrad Janyszka, Marian Knapiuk, Franciszek Micherda, M. Stępniak, J. Stadnik, Piotr Turek, L. Stadnik, (?) Kasprowicz, (?) Czombik, (?) Migło, Gabriela Jurek, Tadeusz Wiśniewski, A. Olma, Władysław Polok, (?) Nawrot, (?) Jędrzejewski, D. Sawczuk, (?) Kopycki…
W Bielsku Białej (Kamienica) mieszkaliśmy do roku 1963 i w 1964 wyjechaliśmy do Australii – Adelajda. Pan Bóg znów kierował moim życiem, bo otrzymałam zezwolenie opłaty podróży w polskiej walucie, a więc sprzedałam wszystko co posiadaliśmy w domu i to wystarczyło na opłatę podróży bez zadłużenia – a były to trzy bilety tzn. mój i rodziców… Dziękuję też Bogu za cudowne prowadzenie w podróży.
W Australii dostałam się natychmiast do pracy w swoim zawodzie, a swoje siły i czas poświęciłam także pracy zborowej w Polskim Kościele Adwentystów Dnia Siódmego College Park.
Adelajda – Halina Hoffman-Zacharska w czasie Apelu Misyjnego; po bokach siedzą z prawej pr Eugeniusz Majchrowski, po lewej Bogusław Kot
Henio też po jakimś czasie wyjechał z Bielska do Czechosłowacji, a później do Australii, gdzie przez długie lata był członkiem Polskiego Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego w Oakleigh – Melbourne, obecnie jest w Adelajdzie.
Dziękuję Najwyższemu, iż we wszystkich trudnych chwilach był ze mną i obdarzył mnie pokojem i radością. Dziękuję Jemu za obfitość błogosławieństw. Mam pragnienie, aby do końca mojej wędrówki na tej Ziemi, obdarzył mnie Swoją obecnością i opieką, abym zawsze znajdowała się pod skrzydłami Niebios (pisane w nocy o 2:30 w dniu 21 lutego 2012 r.).
Halina Hoffman-Zacharska
Spisał i opracował – Bogusław Kot
© Wiadomości Polonii Adwentystycznej w Australii nr 4/2011 r (Polish Adventist News)