Z pożółkłych kart przeszłości (2)

Są różne historie, prawdziwe i nieprawdziwe, kolorowe i szare; które się zapomina albo długo pamięta – piszą je przecież różni ludzie. Mogą być one bardziej lub mniej ciekawe, ale zawsze dotyczą kogoś z nas, znajomych lub miejsc które są nam bliskie. Jeśli nie jest ona spisana – odchodzi wraz z odchodzącym i dlatego warto dołożyć starań, aby ocalić ją od zapomnienia.

Historie dużych zborów (parafii), wielkich ludzi (działaczy) – skrzętnie są opracowywane, drukowane i przechowywane. Natomiast gorzej jest z historią małych miasteczek, wsi, osad – małych zborów, grup i ludzi żyjących w diasporze – o takich mało kto pamięta.

Uprzednio opublikowano na innej witrynie.

 „Starsi panowie dwaj” wystawili sobie za cel, zebrać jak najwięcej materiałów wspomnieniowych od ludzi i od jakiegoś czasu spotykają się przy niepogodzie w domu, a przy sprzyjających warunkach w cieniu smukłych eukaliptusów, dotykających niemalże błękitnego nieba, przeglądają materiały i składają je w opowiadania i wspomnienia…

Historie te są przede wszystkim o ludziach, bo to ludzie tworzą zbory i grupy – tworzą kościół. Tworzyli go w Polsce, tworzą go teraz w Australii, a więc są to historie o zborach i grupach, o ludziach, którzy przyjęli poselstwo adwentowe.

Szkoda, że idea spisywania – historii ”pisanych życiem” – zrodziła się tak późno, można by utrwalić dużo więcej i to tej najstarszej historii, którą teraz kryje czerwona ziemia australijska.

Opowiemy o barwnych postaciach adwentystycznych, którzy wtopili się w bajeczny krajobraz Mazowsza, niosąc wysoko pochodnię poselstwa adwentowego. Wielu z nich zasnęło w oczekiwaniu na przyjście swego Zbawiciela, niektórzy wyjechali w Polskę; a pewna część skupia się w polskich kościołach adwentystycznych w Australii.

– Bogusław Kot

Z Zakrzewa – do Australii

Historia pastora Stanisława Rafanowicza:

W okresie I Wojny Światowej, przez polskie ziemie przewalały się zaborcze siły zbrojne – Prusaków, Austriaków i Rosjan, niosąc pożogę, pozostawiając za sobą grozę i śmierć dla wielu tysięcy ludzi. Zniszczenie domostw i mienia ludzkiego potęgowało zubożenie i głód, dziesiątkowały epidemie. Jeszcze nie oschły ostatnie łzy, nie dogasły dymiące zgliszcza, a już nowa fala wojny ogarnęła nasz polski kraj.

Tym razem armie bolszewickie wtargnęły na nasze ziemie obracając w perzynę miasta, wsie i osiedla, pozostawiając znów pożogę i tysiące zabitych. Na szczęście Legiony Marszałka Józefa Piłsudskiego odparły napastników i zadały klęskę najeźdźcom w roku 1920.

W tym to roku, w małej i biednej wiosce o nazwie ZAKRZEWO, 27 grudnia przyszło na świat niemowlę rodzaju męskiego, któremu nadano imię STANISŁAW (Staś). W ubogiej chatce, zbudowanej na popiołach spalonego domostwa dziadków Wójtowiczów, rosło maleństwo pod bacznym okiem JADWIGI (matki) i WERONIKI (babci). Lata międzywojenne nie należały do łatwych czasów historii Polski. Brak pracy, zarobków i żywności, niejednokrotnie spędzały sen z oczu wychowawcom. Na domiar złego, epidemia tyfusu zaatakowała matkę Jadzię, obezwładniając ją na kilka tygodni ciężką, pogarszającą się niemocą. Nadzieja przetrwania malała z dnia na dzień. W takich warunkach niemowlę słabło z braku pokarmu matczynego, a mleka krowiego trudno było dostać. Babcia Weronika zapobiegała jak tylko mogła, aby utrzymać oboje przy życiu. W tych krytycznych dniach w Zakrzewie kolportowała literaturę religijną niejaka pani Olga Weirauch, która również zawitała do małej chatki. Babcia Weronika przedstawiła jej całą sytuację. Pani Weirauch zainteresowała się bardzo tym stanem i poczęła pomagać w znalezieniu lekarstw dla chorej matki i dziecka, a jednocześnie w wolnych chwilach opowiadała o Ewangelii Jezusa Chrystusa. Wieść o zbawieniu i rychłym powtórnym przyjściu Pana Jezusa wywarła na Jadzi (mojej matce) ogromne wrażenie. Uwierzyła i postanowiła: „Jest ARCYLEKARZ, który pomoże mi wyzdrowieć i wychować moje dzieci. O! jeśli On przywróci mi zdrowie, ja będę JEMU służyła i zachowywała JEGO przykazania, a sobota będzie moim świętym dniem”. Po trzech następnych dniach, choroba poczęła powoli ustępować. Nadeszła pierwsza sobota, którą mama postanowiła święcić i chociaż jeszcze słaba, już chodziła i usługiwała rodzinie. Czuła się szczęśliwa, że znalazła Zbawiciela i Jego prawdziwą drogę do zbawienia. Teraz z utęsknieniem oczekiwała obiecanego powrotu pani Olgi.

Po kilku dniach przyjacielska kolporterka powróciła, a widząc chodzącą już Jadzię, radowała się wielce i dziękowała Bogu za wysłuchanie jej modlitw. Zebrała dzieci, babcię Weronikę i matkę Jadzię, uklękła z nimi wielbiąc Boga za cudowną łaskę Jego, poruczając nas wszystkich pod Jego opiekę i dalsze prowadzenie. Odtąd siostra Olga stała się wierną przyjaciółką rodziny i nauczycielką nauk Pisma Świętego, którego nowy egzemplarz podarowała Jadzi. Był to nader cenny nabytek i z wielką pieczołowitością traktowany, ponieważ zarazem służył jako podręcznik do nauki czytania.

 W zaborze rosyjskim nie dbano o naukę. Wszystkie dzieci nie miały możliwości uczęszczać do szkoły, a jeżeli – to uczono ich w języku rosyjskim. Tak więc podarowane Pismo Święte stało się dla mamy księgą nauki zbawiennej i zarazem ogólnej. Po upływie kilku miesięcy Jadzia (mama) potrafiła posługiwać się Biblią, opowiadając z niej swojej matce (babci Weronice) i wujkowi Władkowi (bratu babci), oraz rodzinie dalszej i sąsiadom. Wraz z radością, zrodziła się walka. Wróg Boga podżegał ludzi do walki z Jadzią i jej nauką. To podsycanie nienawiści do nowej religii, udzieliło się też Weronice (babci). Pewnej soboty postanowiła przeszkodzić Jadzi w świętowaniu jej. Gdy nadszedł czas nabożeństwa, Weronika wyjęła uszkodzoną odzież do cerowania, by w ten sposób zakłócić spokój sobotni. To sprawiło wielką przykrość i rozerwanie w domu. Święte godziny sabatu pokropione były łzami jej córki, a dzień dobiegał do zachodu w smutku. Tej samej nocy babcia miała zatrważający sen. Śniło jej się, że wszystkie rzeczy które powyjmowała do reperowania w dzień sobotni, zwaliły się na nią i chciały ją udusić, a ona walczyła z nimi cała spocona i przerażona, ale nie mogła sobie z nimi poradzić… Wtedy zawołała – “Boże! jeśli mnie wyratujesz, ja będę zachowywała sobotę tak, jak moja Jadzia”. Odtąd babcia Weronika przyjęła całą prawdę biblijną i pozostała w niej do końca życia.

Wróg Boży nie dając za wygrane, podjął nową ofensywę przeciw Prawdzie. Podsycał ludzi do prześladowania „powstałych heretyków”. To wpłynęło ujemnie na męża Jadzi – mojego ojca Józefa Rafanowicza, który między innymi znany był jako dobry muzyk klarnecista. Ludzie podsycając go wrogo do „nowej wiary” i jego żony, spowodowało, że wkrótce opuścił mamę Jadzię, trzyletnią córeczkę Henię i paromiesięcznego synka Stasia i babcię Weronikę. Wkrótce udał się do innej kobiety, zostawiając rodzinę na łasce losu. Mamę moją bardzo uradowało zainteresowanie Prawdą, brata babci – Włodka Chrześcijańskiego, a naszego wujka. Jednakże na przeszkodzie stało palenie papierosów. Ciężki ten nałóg było bardzo trudno wujkowi zwalczyć. Kilkakrotnie przestawał i ponownie zaczynał palić. Jednak wartość Prawdy Bożej stawała się jemu coraz cenniejsza. Odtąd wraz z Jadzią chodził do grupy ADS w Gąbinie, położonego 20 km. od Zakrzewa, po drugiej stronie Wisły. Zadowolony ze swego zwycięstwa nad nałogiem, idąc drogą na sobotnie zebranie, znalazł pełną paczkę papierosów. Schyliwszy się po nią, powiedział: “Pan Bóg mnie pocieszył”. W milczeniu razem z Jadzią mierzyli drogę prowadzącą do domu, w którym odbywało się nabożeństwo. Przejęty treścią kazanej Ewangelii – odrzucił znalezioną paczkę nieodwracalnie.

Przez działanie Ducha Świętego Pan przydał Zborowi trzy nowe dusze w osobach: Jadwigi Rafanowicz, jej mamy Weroniki Wójtowicz i wujka Władysława Chrześcijańskiego. Nieco później trzeźwa bardzo 100 letnia ciocia Jadzi – Swęchowa i jej córka Surowaniec. Tak powstała nowa Grupa Samostojąca ADS w Zakrzewie. Ubożuchna chatka stała się teraz DOMEM MODLITWY. Tam wraz z moją siostrą Henią, wychowywaliśmy się, tam też uczestniczyliśmy w każdym zebraniu, śpiewaliśmy Pieśni Syjońskie, modliliśmy się i czytaliśmy Biblię.

Bywało, że grupę tę odwiedzali kaznodziejowie: Marian Hintz, Ferdynand Kosmowski, Wilhelm. Czembor, Ferdynand Dzik, Józef Kapusta, Włodzimierz Siemienowicz, br. Jan Woźniak i siostra Olga Weirauch. Po niedługim czasie do naszej grupy przyłączył się jeszcze jeden adwentysta br. Otto Konig, zamieszkały 15 km na północ od Zakrzewa, we wsi Wyciejewo. Brat ten był bardzo dobrym człowiekiem i dobrym adwentystą. On troszczył się o nas, odwiedzał i jako gospodarz rolny pomagał nam uprawiać pole. Pod koniec wojny powołany został do „Volkssturmu” i za odmówienie używania broni w wojsku – został rozstrzelony przez hitlerowców w olsztyńskim więzieniu.

W międzyczasie Staś podrósł i zaczął szkołę. Trudne czasy powojenne niejednokrotnie spędzały Mamie sen z oczu, z powodu troski o wyżywienie 4 osobowej rodziny. Często Matula pieszo szła do Płocka (25 km), do państwa Awerynów, aby tam przez parę miesięcy pracować jako pomoc domowa, by w ten sposób dopomóc rodzinie. W Płocku były dwie rodziny Awerynów i Boetzlów, żony były adwentystkami a mężowie nie, ale byli bardzo przychylni i nie utrudniali spotkań adwentystów w ich domach. Godne wspomnienie jest jedno z wielu, wprost niezrozumiałych doświadczeń mojej, głęboko wierzącej Matki.

Było to krótko przed podjęciem pracy u siostry Awerynowej, kiedy to nastał pewien piątkowy dzień, w którym całkowicie w naszym domu wyczerpały się wszystkie artykuły żywnościowe. Słowem, była bieda. No cóż, nie pomagał płacz, ani narzekanie. Trzeba było pójść na losów spotkanie. Lecz dokąd? Wyszła z domu, kroki swoje skierowała w stronę pobliskiego lasu. Tam w gęstwinie krzaków i wysokich drzew, niewidziana i niesłyszana przez ludzi, upadła na kolana i głośno wołała do Boga – prosząc o pomoc. Poczym wstała i poczęła szukać grzybów. Po niejakiej chwili wyprostowała się, oczy skierowała ku niebu i pytała: Panie, czy Ty mnie widzisz z tak wielkiej wysokości?

Niedługo czekała na Jego odpowiedź. Skierowała wzrok na jedną z wysokich , smukłych sosen. Na sęku zauważyła zwisający tobołek. Zaciekawiona tym widokiem, podeszła bliżej. Przecież jestem samiusieńka w lesie, czyżby był ktoś jeszcze? Dla własnego spokoju, zawołała raz i drugi halo… jest tu ktoś? Poza jej echem – nie było nic. W tejże chwili usłyszała delikatny głos, nazywający Ją po imieniu: „Jadziu, weź ten tobołek i idź do domu, do sędziwej twojej matki i głodnych dzieci”. Pełna mocnych wrażeń, spojrzała ponownie na ową „cudowną sosnę”, onieśmielona podeszła i powoli zdjęła niezwykły dar od żywego Boga! Odwiązując biało-lniane opakowanie zadrżała, bowiem ukazał się świeżutki, jeszcze ciepły duży bochen chleba.

Staś rozpoczął szkołę podstawową i ze swą siostrą (3 lata starszą) musieli codziennie chodzić 3 km. w słoty i chłody, śniegi i mrozy. Później zbudowano szkołę w Zakrzewie, a więc sytuacja się poprawiła, ale napotykaliśmy na innego rodzaju trudności. Najbardziej odczuwaliśmy dyskryminację religijną od dzieci, od nauczycieli i od sąsiadów. Nazywano nas różnie: sabatyści, żydzi, sekciarze, heretycy, kociarze itd. Mama miała wiele trudności z powodu nie uczęszczania dzieci do szkoły w dni sobotnie. Dwa razy podano Mamę do Sądu Gminnego, ale za pomocą Bożą Mama odparła ataki przeciwko niej i oświadczyła w Kolegium, że dzieci swoje nie będzie posyłać do szkoły w sobotę, bo tak nakazuje Pismo Święte. Od tej chwili mieliśmy spokój.

Nadszedł czas ukończenia szkoły podstawowej. Ja postanowiłem dopomóc mojej spracowanej Matce, w zaspokojeniu potrzeb moich i rodziny. Chwytałem się każdego zajęcia. Potem poszedłem do pracy ogrodniczej u adwentystów pochodzenia niemieckiego – Reinhold Bartel, zamieszkałych w Kazuniu Niemieckim k/ Modlina. Tam wykonywałem wszystkie prace, które dla młodego chłopca były bardzo ciężkie. Byłem często głodny, spragniony często przemoczony i zziębnięty. Musiałem często jeździć z produktami rolnymi do Warszawy do Hali Mirowskiej. Wyjeżdżaliśmy o godz. 21.00, na targu byliśmy ok. 6.00 rano. Po nakarmieniu konia i małym odpoczynku następował powrót do domu. Powtarzało się to co 3 dzień. W tym czasie miałem ciągle niedosyt snu, bo noc dla mnie trwała 4-5 godzin. Moją sypialnią była obora, łóżkiem zaś kojec z desek wypełniony sianem. Ten 3 letni mozół i nadmierny wysiłek, zakończył się dla mnie koniecznością powrotu do domu. Nie tylko z powodu ciężkiej pracy i niedosypiań, ale z powodu marnego odżywienia opadałem z sił i wagi, następstwem tego była zapaść na płuca. Z taką „zapłatą” powróciłem do mego rodzinnego domu w Zakrzewie, do MATKI – wiosną roku 1937.

Zatroskana Matula podzieliła się swym zmartwieniem ze swoją starszą siostrą Heleną Ewiak (też adwentystką), wonczas zamieszkiwała ona w Zawichoście Sandomierskim. Ciocia Helena miała niezwykłe zdolności do ziołolecznictwa. Niezwłocznie przyjechała do Zakrzewa i z pomocą Bożą, wraz z Mamą wzięły się do leczenia. Pan błogosławił ich miłość i trud, dzięki czemu po kilku tygodniach wyzdrowiałem.

Byłem 17 letnim młodzieńcem, kiedy rozpocząłem życie w nowym wielkomiejskim otoczeniu i zupełnie odmiennych warunkach. Przyjechałem do Warszawy, aby uczyć się zawodu w Zakładach Mechaniczno Samochodowych przy ul. Wolskiej. Tam trzeba było przejść wszystkie działy jak: kowalski, ślusarski i mechaniczny. Przydzielono mnie więc do kowali, gdzie pracowało dwóch mistrzów. Jeden z nich pochodzenia niemieckiego, był bardzo szorstki i plugawy. Z jego ust ustawicznie płynęły różnego rodzaju przekleństwa. Praca była bardzo ciężka. W tych warunkach moje zdrowie ponownie zaczęło szwankować. Wyłoniły się również trudności z uzyskaniem wolnej soboty. W związku z rozwijającą się nagonką antyżydowską – wyznawca „sabatu” napotykał na nienawiść i to mnie tam spotkało.

Począłem rozglądać się za odpowiedniejszą dla mnie pracą. Uczęszczając regularnie na każde nabożeństwo ADS w Warszawie, zapoznałem się z br. M. Hintzem, który w tym czasie przeniesiony został z Wilna do Warszawy przy Alejach Jerozolimskich 93/37. Tam też zbór warszawski miał swoją kaplicę. Ów kaznodzieja zainteresował się mną, a po zapoznaniu się z moją sytuacją zaprosił mnie do zamieszkania z nimi. Kazn. Hintz na drugi dzień zabrał mnie do Zakładu Introligatorskiego i Gerowania Ram, zakład mieścił się przy ul. Widok 22, a właścicielem tegoż, był brat Emil Rucz. Zostałem tam przyjęty jako uczeń.

Emil Rucz był starszym zboru w Warszawie, a przy tym był bardzo uczciwym człowiekiem i dobrym chrześcijaninem. Powierzoną mi pracę wykonywałem w miłej, spokojnej i ciepłej atmosferze, zarówno z wolnym sabatem i bez prześladowania. W zborze warszawskim zapoznałem nowe towarzystwo: br. Ludomira Chmielewskiego, jego siostrę Joasię Chmielewską, która pracowała w Unii ADS przy ul. Tureckiej 1, brata Janka Babińskiego oraz całą grupę młodzieży, których nazwisk nie pamiętam. W tak miłej atmosferze upłynęła reszta roku 1937, 1938 i do czerwca 1939.

W czerwcu tegoż roku poczęło gwałtownie narastać napięcie wojenne. Prasa i radio donosiło codziennie o roszczeniach niemieckich do polskich terytoriów. W parkach i na trawnikach przyulicznych kopano rowy strzeleckie. Zrywano nawierzchnie ulic i kopano zapory przeciwczołgowe. Mnie też trafił się obowiązek kopania takich rowów.

1 września o świcie usłyszano warkot niemieckich eskadr lotniczych – Stukasów. W piątek tegoż 1 września, szedłem do pracy jak codziennie o godz. 7 rano. W połowie drogi, tuż naprzeciwko Dworca Głównego PKP syreny alarmowe zwiastowały nalot lotniczy na Warszawę. Ludzie w panice uciekali do piwnic najbliższych domów, do których i ja się przyłączyłem. Do naszych uszu dolatywał świst i wycie motorów pikujących samolotów na upatrzone cele. Ziemia drżała, domy dygotały, szyby z brzękiem rozpryskiwały się, a bomby z hukiem eksplodowały nieopodal. W dodatku tę grozę potęgował jazgot artylerii przeciwlotniczej i ciężkich karabinów maszynowych. Powietrze zostało napełnione dymem i smrodem prochu strzelniczego. Wiele domów legło w gruzach, niektóre się paliły. Ambulanse Pogotowia Ratunkowego i Straży Pożarnych pędziły na ratunek w różnych kierunkach. Ludzie jak obłąkani nie wiedzieli, gdzie szukać ratunku.

Po odwołaniu nalotu, poszedłem do pracy, ale wszyscy byli sparaliżowani sytuacją wojny, ręce każdemu opadały. Nie było mowy o pracy. Zaczęto szukać pożywienia. Mnie udało się zdobyć 2 bochenki chleba, Pozostawałem przez 4 dni w mieszkaniu br. Hintzów w Al. Jerozolimskich 93/37. Niestety dla rodziny tej sytuacja wyglądała tragicznie. 2 tygodnie przed rozpoczęciem wojny, s. Hintz wraz z dwojgiem dzieci wyjechała na wakacje do zboru Koniuchy koło Grodna. Natomiast br. Hintz trzeciego dnia po wybuchu wojny został zmobilizowany i wcielony do jednostki wojskowej w Warszawie. Następnej nocy po odejściu br. Hintza, dzielnica nasza – Śródmieście, została ciężko zbombardowana.

Przeniosłem się więc do Centrali naszego Kościoła, przy ul. Tureckiej 1w dzielnicy Sielce (Dolny Mokotów). Tam mieszkało dużo rodzin adwentowych: br. W.R. Czemborowie, St. Kwiecińscy, Aleksander Lipski, E.E. Lawatowie, br. W. Wawruszak, s. Babińska, również jej krewny Janek Babiński (mój dobry przyjaciel) i inni. Wydawało się, że dzielnica leżąca z dala od Centrum Warszawy będzie bezpieczniejsza, a okazało się, że stała się pierwszą linią frontową w obronie Warszawy.

Nasz dom na Tureckiej trafiły 3 pociski artyleryjskie, na szczęście nikt z nas nie został ranny. Przez 3 dni i noce nic nie jedliśmy, ani nie spaliśmy, tylko w drżeniu i modlitwie trwaliśmy, wyczekując odmiany losu. Po 3 tygodniach nastąpiła kapitulacja Warszawy. Uczucie bólu i żalu napełniło serca Polaków. Warszawa wzdłuż i wszerz została poważnie zniszczona. Nieomal każdy dom pozostał bez szyb. Na domiar złego, piękna wrześniowa pogoda zamieniła się w zimową zamieć śnieżną. Ludzie drżeli z zimna i głodu. Wszyscy szukali zacisznego zakątka, aby się ogrzać i przespać.

W tej sytuacji ja i mój dobry kolega Ludomir Chmielewski postanowiliśmy cośkolwiek dopomóc sobie i ludziom. Obaj znaliśmy się na sztuce krojenia szkła i obaj posiadaliśmy diamenty do krojenia szkła. Tego uczyliśmy sie w zakładzie u Emila Rucza, tak więc te nabyte zdolności bardzo nam się przydały. Najprzód w naszym domu wyjmowaliśmy szkło z dużych obrazów i wstawiliśmy je w okna. Gdy to zauważyli sąsiedzi, to zaraz przyszli do nas prosząc, aby im również w ten sposób dopomóc. Wówczas namnożyło się zamówień i pracy na parę tygodni, za co nam zapłacono, albo dawano żywność.

Podczas tej pracy korzystając ze sposobności, opowiadaliśmy przepowiednie z Pisma Świętego, że to co się dzieje jest spełnieniem proroctw Jezusa Chrystusa i Jego Proroków oraz Apostołów. Podkreślaliśmy, że to wszystko wskazuje na zbliżający się koniec historii tego świata.

Po latach dowiedziałem się, że tego rodzaju tematyka przy okiennej pracy przy ul. Belwederskiej 10, pobudziła Panią Janinę Dąbrowską do przyjęcia Prawdy Bożej przez chrzest św. Z kolei jej siostrzenica Krystyna Silczyńska, też była ochrzczona, a w przyszłości – została małżonką br. Zdzisława Kota (wieloletniego starszego zboru Warszawa-Centrum).

Wiele osób na pewno pamięta koloraturowy sopran s. Janeczki, która śpiewała niemalże na każdym zjeździe kościelnym, a towarzyszył jej znany w świecie flecista br. Jerzy Gawryluk. O jakże wielką radość i wdzięczność odczuwam wobec Boga i za to, że owo zasiane maleńkie ziarenko w tak trudnym okresie, padło na dobrą i żyzną glebę serc – przynosząc obfity plon.

W listopadzie 1939 r. udałem się do Zakrzewa, żeby odwiedzić rodzinę, dla której byłem już prawie poległy w Warszawie. W 1940 r. w ostatnich dniach stycznia pochowaliśmy babcię w wieku 87 lat. Dalsze dni mroźnej zimy dzieliłem los z Mamą. Wiosną 1940 r. rozpoczęły się deportacje młodzieży polskiej do wszystkich regionów Niemiec. W lipcu otrzymałem i ja z „Arbeitsamtu” (Urząd Pracy) skierowanie do Prus Wschodnich. Znalazłem się w Treuburgu (Olecko), położonym ok. 10 km. od polskiej granicy – niedaleko Suwałk.

Przydzielono mnie, dziwnym ale błogosławionym, zbiegiem okoliczności do gospodarstwa rolnego Huberta Fromela – była to rodzina Adwentystów Dnia Siódmego. Byłem więc u swoich za zrządzeniem Bożym, za co niech Jemu będzie cześć i chwała. To było dla mnie wielkim błogosławieństwem i ukojeniem w utrapieniu wojennym. Tam spędziłem 4 lata, gdzie ciężka praca na roli przeplatana była nadzieją na ratunek – dochodziły wieści o załamaniach na frontach.

W lipcu 1944 r. został przerwany front północno wschodni, Rosjanie podeszli pod granicę Prus Wschodnich. Niemcy zaciągnęli wszystkich deportowanych robotników do punktów zbornych, skąd zabierano ich do prac fortyfikacyjnych. 2 miesiące pracowaliśmy tam. Niemcy nie dawali możliwości wymiany na czystą bieliznę, chodziliśmy jak oberwańcy, a wyżywieniem na cały dzień – był półspleśniały chleb na 4 mężczyzn i 1/8 kostki margaryny, oraz czarna kawa.

Pod koniec września 1944 r. pracowników gospodarstw rolnych zwrócono do ich gospodarzy. Wygłodniali, wynędzniali i obdarci z nabytkiem trzody wszalnej, wróciliśmy na dawne kwatery pracy. Następne trzy miesiące upłynęły na wytężonej pracy przy opóźnionych zbiorach zbóż i wykopkach ziemniaczano-buraczanych. Wymłóciliśmy zboże, któro zostało poważone i poustawiane w stodole, był to tzw. kontyngent dla wojska. Lecz oto wiadomość! Jutro o godz. 6 rano nastąpi ewakuacja terenu Treuburg-Goldap-Lyck (Olecko-Gołdap-Ełk).

Wszyscy muszą się stawić ze swoim dobytkiem i bydłem na szosie w kierunku Treuburga. Nikt nie może jechać na własną rękę, lecz pod przewodnictwem burrgermeistra (sołtysa) w grupach. Kierunek i miejsce zakwaterowania wiadome były tylko przywódcom ewakuacji. Poranną ciszę zakłócały złowrogie huki artyleryjskie, wzywające do pośpiechu. Po 4 dniach marszu, pod obstrzałem radzieckich samolotów, dotarliśmy do Szymionk k/ Mikołajek. Tu zostałem zatrudniony w gospodarstwie, w którym zatrzymaliśmy się.

Zawitał grudzień tegoż 1944 roku, a wraz z nim zima w całej pełni. Mróz uniemożliwił pracę na roli. Bezrobocie pomnożyło się wielokrotnie, a równolegle do niego brak wyżywienia. Arbeitsamt (biuro zatrudnienia) zabierał ludzi do innych miejsc i nieznanych prac. W tej sytuacji postanowiłem wrócić do domu do Zakrzewa, tak na własną rękę. 10 grudnia w mroźny poranek, spakowałem plecak, zabrałem najważniejsze rzeczy i dokumenty. Przygotowałem sobie rower i udałem się w kierunku Polski, najkrótszą drogą według mapy. Trasa moja wiodła szosą z Orzysza na Mikołajki – Szczytno – Wielbark, a następnie polska granica. W pierwszym dniu ujechałem ponad 100 km. i zapadł wieczór. Głód dawał się we znaki, a chleb w plecaku skostniał wraz z kawałkiem wędzonej gęsiny, a herbata w butelce wyziębła.

Gdzie przenocować? wszędzie niemieckie patrole. Mieszkańcy tych terenów, to Niemcy. Zgłosić się na kwaterę, to zameldują natychmiast żandarmerii. Sytuacja bez wyjścia. A tu zima, noc mroźna – nie ma szans na pozostanie w lesie. Obok szosy, na skraju lasu zauważyłem gospodarstwo, a za stodołą od strony lasu stoją dwa stogi słomy. Zostawiłem więc pod dużym krzakiem jałowca rower, a sam z wielkim wysiłkiem wdarłem się na stóg, a otwór zapchałem słomą, którą uprzednio wyciągnąłem. Nikt nie zauważył, tylko psy coś węszyły i poszczekiwały, ale po krótkim czasie umilkły. Zmęczony wysiłkiem podróży, zasnąłem. W nocy zerwała się śnieżyca. Wiatr hulał i przenikał przez słomę jak przez sito. Zimno spędziło mi sen z oczu, spojrzałem na zegarek, była dopiero godz. 3 rano. Do świtu jeszcze daleko, ale ja roztarłem ręce i poczekałem jeszcze do godz. 5 i pocichutku wyszedłem ze słomy i poszedłem do lasu. Wziąłem rower i ruszyłem w dalszą drogę w kierunku granicy. Przeszedłem na polską stronę radując się, że oddycham polskim powietrzem. Radość ta jednak nie trwała długo. Wyszedłem na rozległą polanę, a tu dostrzegłem tablice z napisami w języku niemieckim: “Poligon wojskowy, przekroczenie tego terenu grozi śmiercią”. Wycofałem się natychmiast, bo cóż pozostawało innego? Po wyjściu na pagórek zobaczyłem w zachodzących promieniach słońca – wioskę. Wszedłem na jedno podwórko, gdzie chodziła kobieta. Zapytałem grzecznie czy mógłbym tu przenocować. Ona przestraszona powiedziała: – „W tej wiosce kwateruje niemiecka polowa żandarmeria, niech pan natychmiast opuści moje podwórko, żeby nikt pana nie zauważył, bo będzie źle z Panem i ze mną. O, tam przez pola jest ścieżka do drugiej wioski – tam Niemców nie ma. Podziękowałem jej i poszedłem do drugiej wioski, do której doszedłem w całkowitym mroku. Było mi już wszystko jedno, udałem się do sołtysa polskiego prosząc o nocleg. Sołtys to wysłuchał i powiedział: “ Muszę to zgłosić do burgermeistra (niemiecki wójt), gdyż nam nie wolno nikogo przyjmować bez zgłoszenia się tam. Sołtys zawiadomił wójta o mojej osobie i otrzymał zezwolenie na przenocowanie, ale żeby mnie nikt nie widział. Przed świtem muszę opuścić wioskę.

Rano przed świtem obudzono mnie, podano ciepłe śniadanie, poinformowano mnie o sytuacji na terenie polskim i kontroli ludności przez niemieckie jednostki wojskowe ze względu na działającą wszędzie partyzantkę oraz radzono mi nie udawania się moją obraną drogą do domu. Wróciłem na Prusy Wschodnie, zrozumiałem bowiem, że nie ma innego wyjścia, tylko wrócić na moją kwaterę. Smutno mi było, że Polska tak blisko, ale droga do niej i do Mamy – tak ogromnie trudna i daleka. Wkrótce znalazłem się na szosie wiodącej do granicy niemieckiej. Na drodze ku mojemu przerażeniu zauważyłem podążających w tym samym kierunku żandarmów z psami. Spotkać się z nimi, to moja zguba. Zauważyłem stertę tłuczonych kamieni, do reperacji szosy.

Zszedłem więc z roweru, położyłem go na tej stercie kamieni i udawałem dróżnika do pracy przy szosie. Psy mnie zwęszyły, żandarmi przystanęli, chwilkę popatrzyli i poszli dalej. Gdy zniknęli za zakrętem, jechałem ostrożnie za nimi w odległości. Poinformowany przez przygodnego przechodnia, gdzie są Niemcy, przemknąłem niezauważony do najbliższego lasu, w którym przeszedłem znowu na teren pruski. Na mojej drodze znów przeszkoda. W lesie obozowało wojsko niemieckie, a w poprzek drogi szlaban i budka wartownika. Musiałem jechać prosto na spotkanie nieznanego losu. Jednakże udawałem bohatera. Dojeżdżając do wartownika, wyciągnąłem rękę w górę przed siebie i pozdrowiłem go “Heil Hitler”, on odpowiedział podobnie, otworzył szlaban i bez kontroli przejechałem przez ten obóz.

Po przebyciu kilku kilometrów, wszedłem w głąb lasu i podziękowałem Bogu, że mnie tak cudownie przeprowadził przez to niebezpieczeństwo. Po tygodniu włóczęgi wróciłem do miejsca skąd wyjechałem i gdzie mnie znano. Byłem jednak bezpański. Za kilka dni spotkałem znajomego mi gospodarza, sąsiada z Krupinen. Kiedy przedstawiłem mu swoją sytuację, zaproponował, że on potrzebuje kogoś do pomocy, czy chciałbym przyjść do niego. Powiedział też, że uzgodnili z żoną, że planują wyjazd z tego terenu do swoich krewnych w Reichu, wówczas pojechałbyś z nami. Natychmiast wyraziłem zgodę.

Nazajutrz 19 grudnia ładowaliśmy cały dobytek do 2 wagonów w Olszewkach, 20 km. na wschód od Mikołajek (Nikoleiken).. Wieczorem odjechaliśmy do Sensburga (Mrągowo). W wagonie towarowym było nas czworo i przebywaliśmy dzień i noc w towarzystwie stojących za przegrodą – 4 krów i 3 koni.. Ok. 20 godziny cisza nocna zamieniła się w piekło. Wyjące silniki samolotów radzieckich w locie nurkowym zrzucały bomby i ostrzeliwały transport. Krzyk, ryk, kwik i huk zlały się w jeden tumult.

Ostatnie wagony w naszym transporcie z załadunkiem świń, zostały rozbite, szyny pozrywane, wagony wykolejone. Kilka minut później przybyło wojsko na ratunek i do naprawienia wyrządzonych uszkodzeń. W tym zamęcie lęk o życie dręczył każdego, także i zwierzęta. One w chwili bombardowania nieomal potratowały nas ze strachu, a ucieczki nie było – bo drzwi wagonu zamarzły. O północy nasz zestaw transportowy wyruszył w dalszą drogę, szlakiem przez Olsztyn, Iławę, Toruń, Bydgoszcz i dalej do Piły. Po kilku godzinach postoju ruszyliśmy w dalszą drogę Landsberg, Kestryn – Berlin.

23 grudnia, o godz. 4 rano 1944 r. zatrzymaliśmy się na stacji Ost-Berlin i tu znów syreny zawyły, alarmując nalot brytyjsko-amerykańskich bombowców – znów zaistniało piekło. Całe miasto drżało w posadach. Nasz transport wciągnięto do tunelu. Każdy liczył minuty swojego życia. Akcja trwała 2 godziny. O 6 rano nasz pociąg jechał przez płonący Berlin. Do zachodu słońca zatrzymano nas na stacji Berlin-Spandau. 24 grudnia wieczorem osiągnęliśmy stację Guntow w prowincji Meklenburg – był to nasz cel , a miejscem zamieszkania była wieś Danenwalde, Kreis Kirytz. Tam spotkało nas serdeczne powitanie państwa Jarhow, krewnych moich gospodarzy, P. Kanenberg. Zabrali nas w tę wigilijną noc do swego gospodarstwa. Po kolacji i małym odpoczynku, zabraliśmy się do wyładowania dobytku. Przed świtem byliśmy gotowi. Udaliśmy się na spoczynek.

Pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia przywitał nas mroźnym, choć słonecznym rankiem. Usiedliśmy do śniadania i opowieści o przygodach podróży. Nagle miły nastrój został znów przerwany jękiem motorów nadlatujących eskadr nieprzyjacielskich samolotów bombowych. Wybiegliśmy wszyscy na podwórze, a naszym oczom ukazał się widok mrożący krew w żyłach. Setki bombowców 4 motorowych zasłoniło niebo. Ziemia dygotała od warkotu maszyn dźwigających tysiące ton bomb, przeznaczonych jako podarunek świąteczny dla Berlina i innych miast. Ruszyły do obrony myśliwce niemieckie, rozszczekały się działka przeciwlotnicze i karabiny maszynowe. Wkroczyły do akcji również myśliwce alianckie. Nad nami rozgorzało znów piekło. Kilka osób zostało zranionych i zabitych od kul i szrapneli. Niedaleko nas spadły zestrzelone samoloty niemieckie. Po półgodzinnym powietrznym gwarze, walka ucichła. Straszne są sądy i rządy księcia tego świata. Wszelkie stworzenie oczekuje wybawienia! –

Podobne sytuacje powtarzały się często od grudnia, aż do maja następnego roku. Z lękiem wyczekiwano na nadchodzące wydarzenia. Klęska Niemców była przesądzona, a upadek ostateczny nastąpił 9 maja 1945 r. My, niewolnicy zostaliśmy uwolnienia spod państwa niemieckiego. Dowództwo radzieckie ogłosiło, że każdy cudzoziemiec może wracać do domu, do swego kraju. Na drugi dzień byłem gotowy do powrotu wraz z kilkoma Polakami. Podczas “salutu” na zakończenie wojny byliśmy już w Berlinie – obok bunkra Hitlera. Trzy dni nam zabrało przejście z Berlina zachodniego, do Berlina wschodniego – szalały pożary, ulice były zawalone gruzem, a niewypały bomb, granaty i miny, groziły śmiercią.

W Berlinie wschodnim Rosjanie przeprowadzili selekcję narodowościową i potworzyli grupy, Pod eskortą żołnierzy rosyjskich udaliśmy się do Polski przez Stausberg, Kostrzyń, Gorzów Wkpl., Krzyż do Poznania. Tu otrzymaliśmy polski Dowód Tożsamości i “bezpłatny” bilet na podróż do domu. Pod koniec maja 1945 r., po pięcioletniej tułaczce dotarłem wreszcie do Płocka, a następnie Zakrzewa. Jakież radosne było spotkanie z MAMĄ!

Po kilku dniach odpoczynku, trzeba było szukać jakiejś pracy, którą znalazłem w Płocku w Czerwonym Krzyżu. Niestety nie na długo, bowiem choroba szkarlatyny zakaźnej zwaliła mnie z nóg na trzy tygodnie. Chorowałem bardzo ciężko, a po powrocie do zdrowia, zająłem się drobnym handlem – co przyniosło mi trochę grosza.

Nowy etap życia!

Będąc w Bydgoszczy, w dnie sobotnie szedłem do Kaplicy ADS przy ul. Lipowej 9. Tam zapoznałem się z całym zborem oraz rodziną Braterstwa Kotów. Oni przygarnęli mnie jak syna, zatrzymałem się u nich. Po upływie paru miesięcy przewodniczący Diecezji Zachodniej (wówczas Zjednoczenia Zachodniego), brat Marian Kot wysunął mi propozycję przyjęcia do pracy w Dziele Bożym, gdyż było wtedy wielkie zapotrzebowanie pracowników. Po przemyśleniu tej niezwykłej oferty, zaakceptowałem ją i rozpocząłem pracę w Dziele, w Bydgoszczy w grudniu 1945 r., pod nadzorem pastora Mariana Kota.

W lecie 1946 r. odbyła się Konferencja Diecezji Zachodniej w Bydgoszczy, z udziałem delegata Wydziału Północno-Europejskiego, kazn. T.T. Babienki. Tam podczas obrad, m. in. uchwalono przeniesienie mnie z Bydgoszczy do Warszawy na funkcję sekretarza i skarbnika w Zjednoczeniach Centralnym i Wschodnim. Z żalem opuszczałem przyjacielskiego przewodniczącego kaznodzieję Mariana Kota, jego miłą rodzinę oraz zbór i jego ciepło.

Nowoobranym przewodniczącym tych obu Zjednoczeń, został kaznodzieja Włodzimierz Siemienowicz. Warunki pracy w owym czasie były pożałowania godne. Kraj zaczął dopiero powstawać z gruzów powojennych. Biuro naszych Zjednoczeń mieściło się w jednym pokoju obok warszawskiej kaplicy, przy Alejach Jerozolimskich 93/37. Ten sam pokój, był zarazem moim mieszkaniem, sypialnią, pokojem gościnnym i magazynem darów “UNRA”. Przez to nasze biuro przewijało się dziesiątki osób tygodniowo, tak że trudno było znaleźć spokojny czas do pracy biurowej.

Radosne było to, że Sprawa Boża i w tych trudnych warunkach rozwijała się i postępowała naprzód. Zakupy domów modlitwy w Warszawie, Białymstoku, Lublinie, Radomiu, Łodzi itd. Było mnóstwo spraw urzędowych i finansowych do załatwienia we dnie i do późnej nocy.

Po roku polecono mi przez Zwierzchność Kościoła dwuroczne studia w Seminarium Duchownym Kościoła Adwentystów w Krakowie, przy ul. Lubelskiej 25. Na moje miejsce przyjęto s. I. Tatarównę, a przewodniczącym został kaznodzieja Aleksander Kruk.

Po wakacjach zgodnie z umową, dnia 1 września 1947 r. zgłosiłem się do Seminarium. Pomieszczenia szkoły świeciły jeszcze pustkami, więc zdolności praktyczne studentów zostały wykorzystane. Po 2 tygodniach mieliśmy na czym siedzieć i na czym jeść. Drzwi miały zamki, krany w łazienkach funkcjonowały itd.

Myślami cofam się do wakacji szkolnych, a szczególnie ważną datą stały się dnie 22 – 25 lipca 1948 r. Odbył się wtedy Ogólnopolski Zjazd Młodzieży ADS. w Ustroniu. Tenże zorganizowany był przez Przewodniczącego Zjednoczenia Zachodniego – brata Mariana Kota. Tamże, w sobotę pomiędzy Szkołą Sobotnią a kazaniem, dziwnym zbiegiem okoliczności przedstawiono mi sekretarkę i skarbniczkę Zjednoczenia Zach. (z siedzibą w Bydgoszczy), siostrę Joannę (nazywaną Janiną) Czemborówną.

Od tej pory myśli biegły tylko za Nią, wymiana listów – co zakończyło się pierwszym spotkaniem w Jej rodzinnym domu w Katowicach-Bogucicach, ul. Niedurnego 2a/m 3. W czasie trzydniowego tam pobytu, oświadczyłem się i wraz z bardzo miłymi Jej rodzicami (Jerzy J. i Maria J. Czembor) zadecydowaliśmy, że się pobierzemy. Uzgodniliśmy termin zaręczyn na 26 grudnia 1948 r., które odbyły się w domu br. E.E. Lawatych (siostra Janeczki) zamieszkałych w Bytomiu, celebrantem był kaznodzieja Andrzej Maszczak. Wyznaczyliśmy termin naszych zaślubin na 17 sierpnia 1949 r.

W tymże roku ukończyłem Seminarium z wyróżnieniem i zostałem jednocześnie przyjęty jako pracownik biblijny do pracy w Mrągowie (okręg olsztyński) Pracę zacząłem bezzwłocznie, która nie była łatwa. “Ziemie poniemieckie” były zdewastowane przez działania wojenne i rabunki. Środki komunikacji b. ubogie, trasy kolejowe zburzone, szyny wywiezione, a prace naprawcze dopiero w toku. Pokonywałem dziennie odległości 30 – 100 km, rowerem lub na piechotę. Najtrudniej było w okresie zimowym, gdyż jest to najzimniejszy obszar w Polsce.

W tym okresie aktywność moją utrudniało UB (Urząd Bezpieczeństwa Publicznego), który ustawicznie śledził i paraliżował moją działalność. C z ę s t o skłaniano mnie pod groźbą rewolweru do współpracy, szpiegowania innych kościołów, wyznań i ludzi. Moja odmowa określała mnie jako “niereprezentatywny”. Trzeba było nielada hartu i odwagi w borykaniu się z trudnościami zewnętrznymi, a i co gorsze wewnętrznymi. Jednakże pomimo tych trudności, pracę wykonałem zgodnie z przedsięwziętymi planami, a zbory Mazurskie wzrastały liczebnie.

Zbliżał się ślub z Janeczką Czemborówną. W Mrągowie przygotowałem wszystko co do mnie należało i udałem się w podróż do Poznania, do domu wesela u E.R. Niedobów (siostry Janeczki). Ślub cywilny odbył się w Urzędzie Stanu Cywilnego w Zamku Poznańskim. Świadkami naszymi byli Erwin Lawaty i Aleksander Kruk. Tego samego dnia tj, 17 sierpnia 1949 r. odbył się również nasz ślub kościelny, który udzielił nam kazn. Emil Niedoba.

Po ślubie po kilkudniowym pobycie w Poznaniu, udałem się do Mrągowa na swoją placówkę, a żona została w Zjednoczeniu, do czasu znalezienia kogoś na jej miejsce, a trwało to dość długo. W tym czasie znalazłem małe mieszkanko, a nie było to wtedy takie łatwe. Było ono bardzo skromne, ale był dach nad głową. Janeczka przyjechała dopiero w połowie grudnia, czyli po 4 miesiącach. Z okna kuchennego widać było zamarzniętą taflę jeziora, a na środku wysepkę tzw. “wysepką miłości”..

Kiedy nastały cieplejsze dnie, przy otwartym oknie śpiewaliśmy każdego dnia rano pieśni syjońskie, chwaląc nimi niebios Pana. Po wielu dniach właścicielka tegoż domu p. Zander wraz z jej córką, p. Lutat oznajmiły nam, że zauważyły przechodniów przystawających przed domem, którzy słuchali do końca pieśni dochodzących z I p.. Same powiedziały, każdego poranku wyczekiwały momentu, w którym usłyszą owe “ptasie” śpiewy. Ta okazja utorowała nam drogę do zwiastowania im Radosnej Nowiny, zaś nam dodawały otuchy do odważnego zwiastowania Ewangelii Zbawienia.

W pierwszym roku naszego małżeństwa , żona często towarzyszyła mi w misyjnych podróżach, a było ich wiele. Oto zbory i grupy, którym usługiwałem: Biskupiec- Reszelski, Dąbrówka-Polska, Giżycko, Górowo-Iłowieckie, Kamionka, Kętrzyn, Mikołajki, Nidzica, Olsztyn, Ryn, Szczytno, Trelkowo, Węgorzewo, Woryny oraz wielu członków pojedynczych, zamieszkałych w tym terenie.

 

W pracy misyjnej na Mazurach przeżyliśmy wiele miłych, choć przeplatanych z troską dni. Do radosnych zaliczamy dobre współżycie z tamtejszą ludnością autochtońską, a najbardziej z członkami naszych Zborów. Zorganizowaliśmy aktywny zespół chóralny z młodzieży i osób starszych. Urządziliśmy wiele religijnych uroczystości, poszerzonych Zebrań i Zjazdów Okręgowych, które nam wszystkim przyniosły radość i błogosławieństwo. Zbór w Mrągowie był jednym z najliczniejszych, bo aż 86 członków, z dodatkiem wielu dzieci i przyjaciół. Za wyjątkiem 3 rodzin polskich, to jest: Henryk i Martyna Kwaśniewscy, br. Korzeniowscy oraz J.i S. Rafanowiczowie, wszyscy inni byli autochtonami. Nim był również długoletni Starszy zboru br. Gustaw Reichert. Charakterem swym zbliżony do Ap. Piotra; gorliwy poczciwiec, wielce oddany swemu Panu.

Po upływie 2 lat naszego małżeństwa, urodził się nasz pierworodny syn – Jerzy Marek, 2 lata później witaliśmy drugiego syna – Andrzeja Piotra. W początkach roku 1955, zostałem przeniesiony do Gdyni. Nie mogłem wziąć ze sobą rodziny, bo wonczas z powodu antagonistycznej sytuacji w Kościele, nie mogliśmy otrzymać mieszkania w naszym budynku kościelnym. Taki stan trwał aż do końca roku i wreszcie w listopadzie postanowiono przenieść mnie do Bydgoszczy. Tam otrzymałem awans na Kaznodzieję Próbnego i tu również zacząłem Zaoczne Technikum Handlowe, bez uszczerbku pracy misyjnej, naukę tę dokończyłem w Szczecinie.

W Bydgoszczy niestety przeżyliśmy nie tylko radosne, ale i smutne chwile, ponieważ tu u nas zakończyła swoją ziemską pielgrzymkę nasza ukochana Mama – Maria J. Czembor. Po smutnym okresie zostaliśmy pocieszeni przybyciem na świat naszej ukochanej córeczki – Hanna Mariola.

W roku 1959 w sierpniu otrzymaliśmy polecenie o przeniesieniu nas do Białegostoku. We wrześniu otrzymałem święcenia kaznodziejskie. Uroczystość ordynacji nastąpiła 26. 9. 1959 r. w asyście Prezydenta Generalnej Konferencji, A. Figur’a, oraz krajowych przewodniczących. Wraz ze mną ordynowani byli bracia: Andrzej Smyk i Stanisław Dąbrowski..

W roku 1963 na Walnym Zjeździe Delegatów ADS w Warszawie, zostałem powołany na przewodniczącego Zjednoczenia Wschodniego z placówką w Łodzi, ul. Kopcińskiego 67. 27 maja 1965 r. udałem się na zjazd Zjednoczenia Zachodniego we Wrocławiu. W ślad za mną nadszedł telegram: “Stenio przyjeżdżaj natychmiast. Andrzejek nie żyje”. Był to dla mnie “grom z jasnego nieba”! Po powrocie dowiedziałem się, że syn bawił się w piłkę i chowanego, podczas tej zabawy upadł na trawniku i więcej nie powstał. To wszystko przyszło na nas w huraganowym tempie. Przygnębienie cisnęło nas ogromnie, lecz Bóg darował nam siły do przetrwania i zniesienia tego ogromnego ciężaru – smutku.

1 czerwca 1967 r. przeniesiono nas do Szczecina z funkcją kaznodziei okręgowego na obszar woj. koszalińsko-szczecińskiego. W tym regionie przeżyliśmy dużo miłych chwil. Między członkami a nami panował rodzinny nastrój. Urząd starszego zboru w Szczecinie piastował, całym sercem oddany brat Jan Trojanowski. W tych miejscowościach pracowałem od czerwca 1967 r. do sierpnia 1970 r. Niestety w następnym czasie pogarszała się sytuacja polityczna w Kraju, władze brutalnie ingerowały w sprawy Kościoła, co w rezultacie skłoniło mnie do przejścia na emeryturę i emigracji do Australii.

W Australii w miarę danych mi możliwości, udzielałem się w dużym zborze OAKLEIGH, piastując różne funkcje zborowe, a później przenieśliśmy się do nowopowstałego zboru w DANDENONG. Tu również przeżywaliśmy błogosławione chwile z naszymi kochanymi członkami, udzielając się w miarę na ile pozwalało zdrowie.

Wreszcie wyjechaliśmy do QUINSLAND – BRISBANE, w tzw. “ciepłe strony” i razem z rodziną cielesną i duchową służymy Bogu oczekując na powtórne przyjście Pana Naszego.

Na zakończenie małe opowiadanie na temat przeprowadzonego przeze mnie pierwszego chrztu świętego. “W onczas, kiedy pełen emocji wraz z katechumenami stanąłem nad brzegiem jeziora, a za chwilę nastąpić miało ich zanurzenie, na myśl nasunęła mi się przepowiednia ewangelistki, o której uprzednio coś niecoś wspomniałem – była to s. Olga Weirauch. Ilekroć u drzwi naszej chaty ukazała się s. Oleńka, chcąc pomóc mojej Matuli w ugoszczeniu jej, w mig zabierałem upleciony przeze mnie koszyk wiklinowy i wędkę, szybko biegłem na pobliski brzeg rzeki Wisły. Za Bożym błogosławieństwem, po niedługim czasie powracałem z obfitym połowem ryb. Jednego razu “ciocia Oleńka” wypowiedziała znamienne słowa, które w danej chwili miały swoje wypełnienie, rzekła: “Stasiu, niechaj cię Bóg raczy błogosławić i użył cię jako rybaka Dusz dla Pana.”Zanurzając w nurty wody pierwszy plon “mojej” pracy ewangelizacyjnej, chrzcząc oddane Dusze: “W imię Ojca, Syna i Ducha Świętego”, wyraźnie odczułem Boże błogosławieństwo i wdzięczność dla “cioci Oleńki”.

Kochani Czytelnicy – takie jedno krótkie a zarazem długie życie naszego współwyznawcy (Stanisława Rafanowicza) – stało się cząstką historii adwentyzmu Mazowsza. Cieszymy się teraz razem, spotykamy się na Kongresach Polonii Adwentystycznej i przez WSPOMNIENIA “tworzymy” historię polskiego adwentyzmu w Australii. Jakaż długa i ciężka była droga – “naszego Stasia” z Zakrzewa do Australii!

W następnym odcinku zatrzymamy się na Ziemi Płockiej, połączymy historię z teraźniejszością. Ziemia ta wydała wielu adwentystów wielkich duchem, którzy służyli Bogu, ale również w dniach okupacji i niewoli – służyli ziemskiej Ojczyźnie, narażając nawet swoje życie, dla ratowania bliźnich.

opr. Bogusław Kot

© Wiadomości Polonii Adwentystycznej, 4/2005 (Polish Adventist News)

Leave a Reply

Fill in your details below or click an icon to log in:

WordPress.com Logo

You are commenting using your WordPress.com account. Log Out /  Change )

Facebook photo

You are commenting using your Facebook account. Log Out /  Change )

Connecting to %s

%d bloggers like this: