Z pożółkłych kart przeszłości (14)
2012/11/14 Leave a comment
Już od sześciu lat na łamach „Wiadomości Polonii Adwentystycznej” ukazują się odcinki ukazujące ludzi, zbory – życie kościoła w Polsce przed laty. Do tej pory w XIII odcinkach „spotykaliśmy” różnych ludzi, wielkich i małych, znaczących w kościele i zwykłych członków, ludzi o różnych charakterach, z różnymi przeżyciami.
Niektóre wydarzenia opowiadane przez ludzi się nie wspomina, lecz przeżywa. We wspomnieniach spotyka się ludzi, którzy tworzyli zbory, kościół i tam pracowali. Żyjemy w świecie, w którym wszystko znika szybko, ale dobrze jest zachować wspomnienia ludzi i o ludziach, zborach – kościele. Wspomnienia ludzkie najwięcej uczą mnie samego, są jak perły i mają w sobie coś z klejnotów i coś z łez. Piękne jest to co w nas zostało.
We wspomnieniach opowiadający i spisujący te wspomnienia wracają do kraju rodzinnego, kraju w którym przeżywali lata swojego dzieciństwa, młodości – wracają do mnóstwa miejsc, zdarzeń i tajemniczych zakątków, z którymi mieli do czynienia, gdy byli młodzi.
W tym odcinku będą to wspomnienia dwóch skromnych kobiet, które są dziś członkiniami polskiego kościoła adwentystycznego Dandenong – a są to Maria Czajewska i Zofia Patryarcha. We wspomnieniach tych będzie zawarta cząstka historii zboru w Stargardzie Szczecińskim. Jeżeli ktoś chciałby dopisać nieco do historii tegoż zboru – serdecznie zapraszamy.
Maria Czajewska
Zofia Patryarcha
Stargard Szczeciński
Maria: Rodzice moi pochodzą z Łowicza, ale większość życia przeżyli w Sochaczewie i ja tam wzrastałam. Rodzice byli bardzo gorliwymi katolikami, mama moja należała do zakonu Paulinów (w cywilu), a ja byłam jeszcze pobożniejsza od mamy. Mama po śmierci została pochowana w habicie, w którym chodziła na co dzień.
W roku 1945 wyszłam za mąż, mój mąż pracował na kolei i po jakimś czasie dostał przeniesienie do Stargardu Szczecińskiego. Z naszego małżeństwa urodziła się jedyna córka Zosia (późniejsza Patryarcha).
Zofia: Małżeństwo rodziców było bardzo udane, byli ze sobą szczęśliwi, weseli, pełni humoru, uczestniczyli w różnych zabawach i przyjęciach u znajomych – aż do momentu zetknięcia się mamy z Biblią.
M: Mój mąż w tajemnicy przede mną wstąpił do partii PZPR czemu ja się wcześniej sprzeciwiałam. Zajęli się nim bardzo troskliwie, wysłali do szkoły partyjnej i obdarzali przywilejami oraz stanowiskami. Tak się złożyło, że w tym samym czasie kiedy mąż zajął się partią – ja zainteresowałam się Biblią. Jak to się stało? Jednego razu odwiedziłam w jakiejś sprawie Stefanię Nurzyńską mieszkającą w pobliżu. Ja bardzo lubiłam czytać i to hobby towarzyszy mi do dnia dzisiejszego, a więc ja załatwiłam sprawę i zapytałam czy p. Nurzyńska nie posiada jakiejś książki do czytania (wtedy nie było książek, nie było biblioteki ), odpowiedziała mi, że nie ma żadnych książek. Ja na to, jak to? Lidia i Janek chodzą do szkoły i to średniej, a wy książek nie macie? Ona mówi – tak, mamy ale pani by tego nie czytała… wiedziała jak ja do kościoła latałam.
Z: Muszę dodać, że moja mama była taka religijna, że odprawiała posty za siebie, za zbawienie ojca, tylko za mnie nie zdążyła – mamo, co to były za posty?
M: To nie były posty. Koło nas mieszkała jedna lwowianka i kiedyś przyniosła mi książkę „Żywoty wszystkich świętych” – było to 650 żywotów różnych świętych. Czytając to pomyślałam, przecież ty też możesz świętą być, dlaczego nie?
Przeczytałam, że przez 9 miesięcy jak się pójdzie do spowiedzi w czwartek czy w piątek rano i przyjmie komunię (każdy pierwszy piątek miesiąca) – jak to zrobisz 9 razy, to już zbawienie zapewnione. Zrobiłam to za siebie (9 miesięcy), ale przecież mam męża, to zrobię za niego – następne 9 miesięcy. Wciągnęłam w to moją sąsiadkę Wojnarową – ona od kościoła była daleko.
Zosia była jeszcze mała, byłam za nią też już 7 razy – i wtedy odwiedziłam p. Nurzyńską. Ona na moje zapytanie o jakąś książkę, mówi – tak, mamy ale pani by tego nie czytała. Wiedziała jak ja do kościoła latałam.
To ja sobie pomyślałam, oni coś ukrywają. Przyniosła mi książkę „Nasz czas i przeznaczenie tego świata”, przejrzałam i stwierdziłam – to ja akurat ją przeczytam. Wzięłam książkę do domu. Mąż był akurat w szkole partyjnej, miałam więc dużo czasu. Czytam tę książkę i oczy otwieram, wyczytałam o proroctwie Daniela – ależ to oszuści, kombinatorzy – muszę to doczytać żeby im „nosa utrzeć”. Zanim jednak dojdzie do tego, muszę mieć Biblię katolicką i sprawdzić jak się to wszystko ma, a potem wytknę im błędy.
Biblię znalazłam, dziwnie się stało była to Biblia ks. Jakuba Wujka i czytam, czytam; porównuję z książką… i „utarłam nosa”, ale sobie! Wydawało mi się, że ziemia się usuwa z pod nóg… przecież mój kościół jest tylko jedynym prawdziwym kościołem – wierzyłam w to bez zastrzeżeń, a tu okazuje się, że jest inaczej… było to dla mnie straszne. Kiedy zaczęłam więcej czytać Biblię, utknęłam w niej na dobre, a ze mną zaczęła czytać teściowa. Przeczytałam całą Biblię w ciągu 3 miesięcy, jak czegoś nie rozumiałam czy nie znalazłam co chciałam – od nowa czytanie. Zabrakło już czasu na dalsze „latanie do kościoła” i dlatego za Zosię odprawiłam obowiązku tylko przez 7 miesięcy.
Po sąsiedzku mieszkali Nurzyńscy, Kocowie, Musiałowie i jeszcze 2 siostry, chodziła tam Hela Jarocka (Kamińska), Marta Gomolówna, Romanowscy…
Zaczęłam rozmawiać z sąsiadką Wojnarową i mówię, muszę zobaczyć jak oni się modlą ci adwentyści; namawiałam żeby poszła ze mną – a ona, nie. Sama bałam się iść, bałam się też teściowej, która mieszkała na parterze. Nurzyńscy mieszkali na 2 piętrze, tam były drewniane schody, które okropnie skrzypiały – no i jak tu przejść koło teściowej żeby nie usłyszała. Chociaż z natury jestem bardzo odważna, bałam się teściowej. Udało mi się jednak namówić sąsiadkę Wojnarową i poszłyśmy, a na piętrze mieszkała kobieta bardzo wścibska i rozpowiadająca nowinki.
Poszłyśmy jednak na to 2 piętro – posiedziałyśmy, posłuchałyśmy, a gdy nabożeństwo się skończyło szybko musiałam iść do domu żeby mężowi dać obiad. Na drugą sobotę znowu poszłyśmy, sąsiadka z 1 piętra nas wypatrzyła i doniosła teściowej. Któregoś dnia teściowa pyta, to co – ty chodzisz do Nurzyńskich? No tak, byłam… no i co? – oni modlą się… i śpiewają… brakowało mi słów.
W tygodniu wpada do mnie Kocowa i – jak się pani podobało? Ja na to, kazanie mi się podobało, ale to co wyście się uczyli cały tydzień, to ja bym mogła wam bez uczenia się powiedzieć (a lekcja była o ap. Piotrze). Biblii nie znałam, a skąd tak dobrze znałam historię o Piotrze – ja nie wiem.
Na trzeci tydzień znów namówiłam sąsiadkę i idziemy. Teściowa otwiera drzwi i… idzie z nami, małe zaskoczenie… znalazła jakieś krzesło, usiadła. Ja sobie pomyślałam ale teraz będzie… Wszystko się skończyło, amen – a ja się boję iść do domu, boję się przejść obok drzwi teściowej. Udało się, wróciłam do domu i czekam… na pewno teściowa wpadnie z awanturą. Minęła sobota i niedziela, teściowej nie było. W poniedziałek mąż pojechał do szkoły partyjnej, przyszła teściowa… spojrzała – no i co? Odważyłam się powiedzieć – oni chyba prawdę mają. Na to teściowa – chwała Bogu, nareszcie!
Co tam się działo, teściowa chodziła do Nurzyńskich i ta plotkara tam chodziła – Nurzyńscy udzielali jej lekcji biblijnych, a teściowa siedziała przy piecu i udawała, że śpi ale ona dobrze słuchała i … „tylko słuchała”. Z czasem zaczęła święcić sobotę, straciła pracę przez to i żeby zarobić parę groszy na życie, musiała zamiatać ulice. Mówiła, ja mogę i w niebie zamiatać ulice – byle bym tylko tam się dostała.
U Nurzyńskich byłam pierwszy raz w styczniu 1952 roku. Biblię otrzymałam pod koniec stycznia. Kaznodzieją w Stargardzie Szczecińskim był wówczas kazn. Kazimierz Lisek. Kiedy przeczytałam w Biblii o dziesięcinie i przeczytałam książkę miałam dużo pytań i jednego wieczoru do Wojnarów przyszedł kazn. Lisek – ja też tam byłam. Po jakimś czasie zwróciłam się do niego, wie pan co? – ja bym chciała żeby mi pan szczerze odpowiedział i wyjaśnił… ja utknęłam na Objawieniu św. Jana, przeczytałam ale „ani w ząb” tego nie rozumiem, o co tam chodzi? Panie Lisek – co to jest dziesięcina? O dziesięcinie mi powiedział – u mnie szybka decyzja, trzeba dać tak jak napisane – nie mam problemu z dziesięciną. Czy pan przyjdzie jeszcze do Wojnarów? – tak, przyjdę w przyszłym tygodniu.. Przyszedł… i znów rozmowy. Proszę mi więc powiedzieć co to jest za Objawienie, o co tam chodzi? Kazn. Lisek popatrzył na mnie i… wie pani co? – jakbym zaczął tłumaczyć to Objawienie i to tak szybko, to byłoby tak… i zwrócił uwagę na piękny kaflowy piec stojący w rogu. Widzi pani ten piękny gzyms na piecu? – z tym tłumaczeniem szybkim byłoby tak jakbym zdjął ten gzyms i postawił go na podstawie pieca. Polecił mi żebym była cierpliwa. Nie dawałam za wygraną i dalej czytałam to Objawienie i w rozmowach dowiadywałam się coraz więcej. Za jakiś czas mówię – panie Lisek, a ja to się chcę ochrzcić (był to koniec kwietnia). Był zaskoczony ale na pewno się ucieszył i powiedział o mojej decyzji wszystkim tym, którym udzielał lekcji biblijnych. Zgłosili się wtedy do chrztu rodzina Romanowskich, Musiał i jeszcze jedna rodzina – chrzest odbył się w maju. W sumie było 12 osób ze Stargardu Szczecińskiego, a br. Jaksz przywiózł jeszcze jedną osobę nad którą pracował i też była ochrzczona – był to maj 1952 r.
Stoją od lewej: Marian Misiewicz, Ferdynand Skiba, Irena Mickiewicz, Anna Wiśniewska, Zofia Mickiewicz,(?) Mąka, Maria Czajewska. Na froncie: Lidia i Ala Romanowskie.
Była to piękna uroczystość, przyjechał z Gdyni chór pod dyrekcją kazn. Aleksandra Barona.
Mój mąż kiedy dowiedział się, że ja zostałam ochrzczona, wpadł do domu rozwścieczony i… już nie trzeba nic dodawać – było w domu po prostu piekło. Po południu nie mogłam pójść na dalsze zebrania, siedziałam w domu a przez okna dobiegał śpiew – ja płakałam.
Mąż mój zgłosił instancjom państwowo partyjnym co ja zrobiłam… i dostałam wezwanie na „spowiedź”. Za biurkiem siedziała jakaś pani… było ciepło, otwarte okno… padały pytania, a mnie ogarnął dziwny pokój i na zadawane pytania odpowiadałam spokojnie patrząc na chmurki wędrujące po niebie za oknem. Próbowała mnie na wszystkie sposoby przekonać o mojej mylnej decyzji, a ja jej wciąż – to w co wierzę jest prawdą, ja tak chcę i będę tak żyć. Długo trwało to „przekonywanie”. Straszyła, że dziecko mi zabiorą – a ja na to, jakie macie do tego prawo? Po tych „utarczkach” mówi mi żebym wyszła, a ona poprosiła mego męża, bo tam też był. O czym mówili nie wiem, a kiedy mnie zawołała mówi do męża – macie inteligentną żonę towarzyszu i to wy nie umiecie z nią żyć… i na tym się skończyło. Zosia zaczęła chodzić do szkoły, nie posłałam jej do szkoły w sobotę i drugą sobotę też. Mąż się dowiedział ( a awansował już na dyrektora w pracy) i w domu znów piekło aż strach. Na trzecią sobotę wpadł do domu z pracy, złapał Zosię za kołnierz i ciągnął jak psa do szkoły.
Z: Tak tato mnie bił, zbił do krwi. Zaprowadził do szkoły, a tam zapowiedział że w przyszłości jeżeli Zosia nie przyjdzie do szkoły w sobotę, mają mu powiedzieć – a on ją dostarczy… no i chodziłam w soboty do szkoły.
Mojego ojca nocami „zaczął nachodzić diabeł”, w snach miał różne zwidy, śniły mu się różne postacie np. Kochanowski, Mickiewicz, którzy tłumaczyli – „jak ty człowiek wykształcony dopuściłeś do tego, że twoja żona poszła do heretyków”
M: Działo się to całymi nocami, a mąż był coraz gorszy. Jednego dnia mąż mówi – przez ciebie się nie wyspałem, opowiadał że całe nasze łóżko jeździło po pokoju – ja spałam i nic nie słyszałam ani nie czułam. Było coraz większe piekło – a ratunku nie było skąd oczekiwać, jedynie z nieba.
Z: Pewnego razu w czasie awantury ojciec złapał Biblię mamy i wrzucił w kuchni do palącego się pieca, a mamę wyciągnął z kuchni do pokoju – o mnie zapomniał. Ja tę Biblię wyciągnęłam, ugasiłam palące się brzegi – nie myślałam wtedy o skutkach, że mogę się poparzyć. Nie wiedziałam co z Biblią zrobić, gdzie ją schować tak żeby ojciec jej nie znalazł – wrzuciłam ją za kredens w kuchni (miałam wtedy 8 lat). Kiedy ojca nie było, powiedziałam mamie o Biblii; mama musiała poprosić sąsiadkę żeby kredens odsunąć i wziąć tę Biblię. Mama tę Biblię aż do wyjazdu z Polski do Australii traktowała jak drogocenny skarb. Żeby mojej mamie więcej dokuczyć to ojciec kupował płyty z najmodniejszymi przebojami. Robiło się ciepło, nastała wiosna; tato w soboty otwierał okna i od rana robił koncert przez cały dzień – żeby heretykom poprzeszkadzać. I tak trwało – lata!
Kiedy miałam 18 lat, mogłam decydować sama za siebie i ochrzciłam się. Za jakiś czas wyszłam za mąż i wyjechałam do Koszalina.
M: Życie małżeńskie dla mnie i córki było piekłem, mąż zaczął interesować się innymi kobietami i wreszcie doszło do rozwodu.
Przez jakiś czas mieszkałam jeszcze w Stargardzie Szczecińskim i z tego co pamiętam zborem naszym opiekowali się kaznodziejowie: Kazimierz Lisek (ok. 3 lat) – potem poszedł do Szczecina, gdzie założył zbór; Edward Bujak, Eugeniusz Jędrzejewski, Tadeusz Wiśniewski, Kazimierz Tomczyk – za niego zbudowano kaplicę, był to oddzielny budynek z mieszkaniem dla pracownika.
Wcześniej nabożeństwa odbywały się cały czas w mieszkaniu braterstwa Nurzyńskich, a po ich wyjeździe dzięki staraniom Helenki Jarockiej (Kamińskiej) z tego mieszkania przyznano adwentystom największy pokój.
W 1971 r. przeniosłam się do Bielska Białej, do Domu Opieki „Samarytanin”, gdzie przez 4 lata byłam zatrudniona na pół etatu jako księgowa, a drugie pół etatu jako ewangelistka. Mieszkałam w Domu Opieki, a więc automatycznie oprócz spraw księgowości musiałam pomagać w obsłudze, a prze kilka dni jeździłam w teren jako ewangelistka. Zabrakło mi sił, przez półtora roku nie miałam dnia wolnego, 2 soboty jechałam na usługiwanie w różnych grupach i 2 soboty dyżur na miejscu, poprosiłam więc o zwolnienie. Pracowałam tam w latach 1971-1975.
Od 1975 roku objęłam pracę w Zjednoczeniu Zachodnim w Poznaniu – znów jako skarbniczka. Tam pracowałam już do emerytury w roku 1985.
W 1990 r. wybrałam się do Australii, gdzie już wcześniej bo od 1980 r. była córka Zosia z rodziną. Początkowo byłyśmy członkami polskiego kościoła ADS w Oakleigh, a później (do dnia dzisiejszego) w zborze Dandenong.
Spoglądając wstecz – jak widzisz swoje życie chrześcijańskie przeplatane blaskami i cieniami czasem mrokiem, smutkami i radościami?
M: Wspominam piękne chwile poznania adwentyzmu, życia według Bożych zasad pomimo znoszonych trudów, czasami cierpień. A później wspaniały był to czas kiedy mogłam pracować dla Pana i głosić Ewangelię – tam miałam język, a tu? Myślę, że był to stracony czas bez języka. Tam żyłam głoszeniem – nie umiałam inaczej!
Cudownymi latami mojego życia były te, kiedy mogłam jako kolporterka odwiedzać ludzi i sprzedawać im literaturę adwentową. Kilka obrazków tej pracy.
Rysiek Romanowski sprowadził sporo książek i czasopism z myślą o zarobkowym kolportażu, ale w między czasie znalazł inną pracę i ojcu powiedział żeby tę literaturę dał komukolwiek kto zechce. Wzięłam część tej literatury do walizki i jadę do Koszalina. W pociągu wyjmuję książkę i udaję, że czytam. W pewnym momencie widzę, że osoba siedząca obok mnie zagląda do książki, a ja mówię – jakie to ciekawe, może pani by chciała to przeczytać? A o czym to? – zaczęłam jej tłumaczyć… a tak, ja wezmę; sąsiadka – to dla mnie też… i z tyłu – pani, dla mnie też.
To było takie wspaniałe. A najciekawsze to było – wiecie co to było? Poszłam z literaturą, była zima, śnieg jeszcze niby był ale taki topniejący – chlapa. Idę po tej plusze – tam były wille. Stanęłam przed jedną z nich, słyszę – niech pani tu nie wchodzi, to dzielnica wojskowa. W drugiej willi to samo. Pomyślałam – ty diable, nie chcesz żebym tu szła, ale ja pójdę.
Dalej był blok mieszkalny, weszłam na piętro, pukam w pierwsze drzwi z brzegu – wychodzi elegancki, młody mężczyzna a ja zaczynam… jestem z Wydawnictwa „Znaki Czasu”, mam wspaniałą literaturę – aaaa, z tym to do tatusia. Długi korytarz, wszędzie drzwi… a gdzie ten tatuś? – tam, i idzie za mną. Wchodzę, siedzi tatuś na bujanym fotelu, spojrzałam – wojskowe spodnie. Syn usiadł z żoną przy stole, a ja tatusiowi książki wsuwam. Popatrzył i nic… ja mu pokazuję inną książkę – nic. Ja mu mówię, wie pan co? – nie wiem kim pan jest, ale jest pan na jakimś wyższym stanowisku. Mówię mu, proszę pana jak pan nic nie kupi ode mnie, a przyjdzie do pana ktoś tam z podwładnych i spyta, „a co to za Wydawnictwo „Znaki Czasu”? – co wtedy pan odpowie? Położyłam mu na kolanach miesięcznik „Znaki Czasu” – 3 złote poproszę… ale mam z tą kobietą i wyciąga pieniądze, a ci młodzi przerwali śniadanie i w śmiech… i tak z uśmiechem opuściłam mieszkanie.
Dzwonię do drzwi na przeciw, patrzę a tu pan kapitan w czapce, w płaszczu – gotowy do wyjścia. Ja przepraszam pana bardzo – on zdziwiony… pani była u pana pułkownika? O, to ja nie wiedziałam, że rozmawiałam z panem pułkownikiem. On mnie zaprasza… idę w moich buciorach po dywanach – usiadłam. Proszę pana zbliżają się święta, będzie pan potrzebował prezenty pod choinkę… i podaję mu książkę. Ta będzie bardzo dobra dla teściowej, a ta – dla żony… kupił obie. Wyszłam stamtąd, to jeszcze na korytarzu się śmiałam.
Jak pracowałam w Bielsku Białej to zawsze w niedzielę „wyrywałam się” żeby iść na wycieczkę – chodzenie z literaturą od domu do domu. Po powrocie dzieliliśmy się wrażeniami i doświadczeniami. Opowiedziałam, że byłam u pułkownika policji. Zdzich Widuch (który jest teraz też w polskim kościele ADS Dandenong!) mówi – nie do wiary, przecież w ubiegłym tygodniu zatrzymali wszystkich kolportujących i odebrali literaturę.. Opowiedziałam jak to było. Natrafiłam na starszą panią, a ona zaczyna wrzeszczeć, otworzyły się drzwi z naprzeciwka, wyszedł gość i pyta o co tu chodzi? Zwróciłam się do niego, że mam książki do sprzedania, zaprosił do środka, podałam mu jedną, drugą, trzecią – on otwierał, patrzył i mówi… ja tego nie nabędę, ale życzę powodzenia w dalszej pracy wyciągnął rękę i pożegnał mnie. Wychodząc z jego mieszkania zauważyłam na drzwiach płaszcz i czapkę z czterema gwiazdkami. Zdzich nie wierzył… to było życie… to było życie!
Z: Mój ojciec był bardzo zły na mamę i na mnie, z mamą później już w ogóle nie chciał mieć nic do czynienia – było tak do momentu aż ja wyjeżdżałam do Australii. Pojechaliśmy się z tatą pożegnać, odprowadził nas na stację. Edwin z chłopcami usiedli w przedziale, a ja stałam w drzwiach i coś do niego mówiłam… pierwszy raz widziałam, że łzy poleciały z oczu mojego ojca. Powiedział mi tak – pamiętaj nie zapomnij o mamie.
Jakie dziwne są losy ludzkie, różnie się układają, ale kiedy żyje się z Bogiem – żyje się lżej!
Spisał i opracował – Bogusław Kot
Projekt strony – Cezary Niewiadomski
Stargard Szczeciński 1967r.
Stoją od lewej: Józef Nurzyński, Maria Czajewska (mama), Maria Czajewska, (?) Stasiak, Maria Skiba, Ferdynand Skiba. 1992r.
Od lewej stoją: (?) Stasiak, Maria Czajewska (mama), Stefania Nurzyńska, Ferdynand Skiba. Siedzą: Maria Skiba, Maria Czajewska. 1992r.
Maria Czajewska
Autor: BK
© Wiadomości Polonii Adwentystycznej w Australii nr 1/2011 r (Polish Adventist News)