Z pożółkłych kart przeszłości (20)
2013/06/11 11 Comments
Na strunach jesiennego życia
Świat jesienią przybiera wiele barw. Czaruje kolorami, światłem, szelestem opadających liści z drzew i muzyką ptasiej rozmowy. W tym „rozmarzeniu jesiennym” przypomniały się słowa piosenki „Żółty jesienny liść” – „Jesień wszystko odmienia, niesie smutek i łzy. Lecz zawdzięczam jesieni, że kiedyś kwitły bzy”.
Jesień to piękna pora roku, ale jakże łatwo udziela się człowiekowi nastrój melancholii, a czasem nostalgii – zaczynamy się głębiej zastanawiać nad sensem życia, stajemy się bardziej refleksyjni. Więcej przemyśliwamy o ludziach, wydarzeniach minionych lat, przemijaniu… W rozmowach z przyjaciółmi wspominamy dawne czasy, kiedy to było się młodym – o swoich i wspólnych osiągnięciach.
Piotr Zręczycki i Bogusław Kot. Łódź 1965 r.
W ostatnią niedzielę jesieni australijskiej (jak za dawnych lat w Łodzi) w polskim kościele adwentystycznym Wantirna, usiadłem z przyjacielem Piotrem Zręczyckim i „na chmurkach pędzonych jesiennym wiatrem” powędrowaliśmy do LWOWA – tak…, tam urodziliśmy się obydwaj, później losy nasze się splotły w Łodzi, gdzie wspólnie pracowaliśmy w zborze i na koniec znaleźliśmy się w Australii.
Bogusław Kot
Urodziłem się we Lwowie, ale miasta nie znam i nie pamiętam, ponieważ jak miałem 2 lata opuściliśmy to miasto, ale wiem z opowiadań rodziców (i pastora Emila Niedoby), że mieszkaliśmy na ulicy Lewandowskiej – niedaleko była kaplica adwentystów.
Kiedy, gdzie i w jaki sposób moi rodzice się zapoznali – nie mam pojęcia, ale wiem, że pobrali się w roku 1918.
Moja mama Antonina pochodziła z włoskiej zamożnej rodziny Bortolazzi. Rodzice wysłali córkę do Niemiec, aby w szkole uczyła się języka niemieckiego, który w późniejszych latach jej się bardzo przydał w czasie okupacji niemieckiej.
Mój tato pochodził z okolic Krakowa, miejscowość ta nazywała się Zręczyce, gdzie rodzina Zręczyckich miała duże posiadłości ziemskie i nazwa pochodzi od ich nazwiska – było to w powiecie Gdów.
Rodzice po ślubie zamieszkali we Lwowie, a potem jakiś czas mieszkali w Ostrogu na Wołyniu, wtedy pracował tam kazn. Antoni Niewiadomski. Zmiany miejsc zamieszkania były związane z tym, że ojciec był oficerem wojska polskiego już z czasów I Wojny Światowej. A 2 lata przed wybuchem II Wojny Światowej, ojca przeniesiono do Krakowa i mieszkaliśmy na osiedlu oficerskim na Rakowicach. Ojciec jako wojskowy, wychowywał synów patriotycznie i zaraz po przyjeździe do Krakowa zdążył włączyć się w końcowe prace sypania Kopca Piłsudskiego.
Sypanie Kopca Piłsudskiego, 1937r. Od lewej: Marian, Ludwik (ojciec), Ryszard.
Z adwentyzmem rodzice zapoznali się we Lwowie w 1932 r.. Pracował tam wtedy kaznodzieja Emil Niedoba, który rodziców chrzcił. Mama we Lwowie była bardzo zaangażowana w zborze, piastowała m.in. funkcję sekretarza zborowego – w moim posiadaniu są pisane ręką mamy, oryginalne sprawozdania z posiedzeń Rad Zboru, jak i kazań. W dalszym życiu religia i adwentyzm odgrywały dużą rolę w rodzinie, a szczególnie dla mamy, co udzieliło się dzieciom.
Po przeniesieniu do Krakowa, pół roku przed wybuchem II Wojny Światowej, tato wycofał się ze służby wojskowej ze względu na inwalidztwo, którego nabawił się w pierwszej wojnie światowej. Musieliśmy opuścić mieszkanie służbowe i zamieszkaliśmy na Podgórzu. Tu nas zastała wojna… jeden dzień i cała rodzina się rozleciała. Tato musiał się ukrywać, za jakiś czas Ryszard przyłączył się do partyzantki z mamą pozostała tylko Ruta (późniejsza Grabkowska) i ja. Tutaj jako mały chłopiec przeżyłem koszmar wojny i obrazy tam widziane, wracają do dziś… Jak dziecko może przeżyć, zapomnieć np. wywózkę Żydów do Oświęcimia?
Pociągi często przystawały przed zamkniętym semaforem, mieszkaliśmy bardzo blisko, więc słyszeliśmy krzyki i płacz dzieci. Przez zakratowane okna „wagonów bydlęcych” widzieliśmy wyciągnięte ręce (niektóre malutkie) z garnuszkami i słychać było prośbę o jakąś strawę lub wodę do picia, ale nikt nie mógł podejść do wagonów – strzegli tego żołdacy najeźdźcy.
Pamiętam jechaliśmy tramwajem do domu z miasta i na końcówce trasy nr 6, przy stacji Kraków Podgórze widziałem tragedię ludzką. Powieszono trzech mężczyzn, a pod szubienicami stały małe dzieci i płakały… Te widoki i wiele innych w późniejszym czasie, pozostawiły ślad na psychice dziecka – człowieka.
Po wybuchu wojny rodzice stracili kontakt ze zborem. Z tamtych czasów krakowskich zapamiętałem malutką kaplicę, której okno wychodziło na jakiś rynek, bo w czasie nabożeństw dobiegał gwar jarmarczny. Prawdopodobnie było to gdzieś niedaleko ulicy Starowiślnej, niedaleko Wisły. Pamiętam też, że jeden z adwentystów, jakiś brat którego nazwiska nie pamiętam, miał skład drzewa w pobliżu Wisły. Byliśmy u niego kilka razy w sobotnie popołudnia. Taty już z nami nie było, bo się ukrywał przed Niemcami.
Moja mama zawsze jak mogła to pomagała biedniejszym, którzy byli w potrzebie. Pomagała też Żydom czym bardzo ryzykowała. Zajmowała się w tym czasie drobnym handlem i uzyskane w ten sposób pieniądze przeznaczała na utrzymanie nas i pomoc innym.
Jednego dnia nasza mama znalazła się w łapance ulicznej i zapędzono ją razem z innymi na stację kolejową Płaszów. Kiedy była już w „bydlęcym wagonie” odezwała się czystą niemiecczyzną do dwóch przechodzących żołnierzy, okazało się że byli to Austriacy w wojsku niemieckim. Po chwili rozmowy, kiedy mama ich prosiła o pomoc, tłumacząc że zostawiła w domu dwoje małych dzieci… serca ich „zmiękły” i zapytali o adres. Nie mówiąc nic mamie, pojechali pod wskazany adres i kiedy zapukali do drzwi myśmy zdrętwieli ze strachu. Nic nie mówiąc, wzięli nas i zawieźli do tego pociągu stojącego jeszcze na stacji. Wrzucili nas do pierwszego z brzegu wagonu i odjechali. Dwoje małych dzieci, wtuleni w siebie w samym kącie, spędzili całą noc w strachu, jadąc w nieznane bez mamy – nie wiedząc co się stanie, dokąd ich wiozą. W wagonie panowała ponura cisza, nikt nie rozmawiał, ale też chyba nikt nie spał. Na drugi dzień pociąg zatrzymał się na jakiejś stacji i kazano wszystkim wyjść, były tam tłumy wystraszonych ludzi. Ja z moją starszą siostrą trzymając się za ręce, poruszaliśmy się z otaczającymi nas ludźmi… w główkach kotłowały się myśli, gdzie jesteśmy, co z nami będzie – gdzie nas wiozą? Po jakimś czasie wielka radość – zobaczyliśmy w oddali naszą ukochaną mamusię. Serca mocniej zabiły, biegliśmy sobie na spotkanie – co za radość… Dziś wiem, że było to prowadzenie Boże!
Wylądowaliśmy gdzieś w Niemczech, w jakimś obozie. Mamę z siostrą codziennie zabierali do pracy w gospodarstwie rolnym u jakiegoś „baora” , a mnie posłali do szkoły żebym się nauczył języka. A ja z tamtych czasów wspominam ile tysięcy kartofli musiałem gdzieś obierać…
Mój tato jak wspomniałem był oficerem wojska polskiego. Będąc we Lwowie przyjaźnił się z płk. Mieczysławem Ostapowiczem. To, że zrezygnował ze służby wojskowej na pół roku przed wybuchem wojny, uchroniło go od wywiezienia do Katynia, podobnie jak płk. Ostapowicza, który zginął w tamtych kazamatach. Ojciec uniknął Katynia, ale Niemcy go złapali i wywieźli na roboty przymusowe do Niemiec, gdzieś do Bawarii. Tam pracował jak niewolnik i… po jakimś czasie otrzymaliśmy telegram, że nasz tato „umarł” – wtedy nie podawali przyczyn śmierci!
Przez cały czas pobytu w Niemczech byliśmy przewożeni z miejsca na miejsce i pod koniec wojny wywieźli nas do miejscowości Raichensberg. Zanim jednak pojechaliśmy do tego miasta, zatrzymano nas w jakiejś miejscowości odległej 70 km od Drezna i przeżyliśmy tu „piekło”. Alianci bombardowali Drezno nocą, cała ziemia się trzęsła choć dzieliły nas dziesiątki kilometrów, a na niebie była wielka łuna ognia – tak jakby się niebo paliło.
Później się okazało, że ten Raichensberg leżał już w Czechosłowacji, która była okupowana przez Niemców. Po skończonej wojnie mieszkaliśmy jakiś czas w tym mieście, ale wrócono do poprzedniej nazwy – Liberec. Tam mama znów zaczęła szukać adwentystów. Nie było to łatwe, wiem że chodziliśmy do jakiejś grupy religijnej, gdzie czytali Biblię, dyskutowali – tak mniej więcej jak było u nas kiedyś.
Tam mieszkaliśmy do 1948 roku.
Mieliśmy do wyboru, mogliśmy jechać do brata, który wtedy był w Bawarii – lub do Polski. Wybraliśmy Polskę, przekonywałem mamę też do tego! Znaleźliśmy się więc niebawem w Świdnicy (tzw. Ziemie Odzyskane), tam mieszkał mój brat.
Mama po tym naszym wojennym zagubieniu, starała się zawsze i wszędzie odnaleźć adwentystów. Zapoznała się tutaj z dwoma rodzinami Badaczy Pisma Świętego i tam któregoś razu usłyszała, że ma przyjechać adwentystyczny kaznodzieja i będzie u nas głosił kazanie. Mama się ucieszyła i była zaskoczona, że pierwszym po wojnie spotkanym kaznodzieją adwentystów – był kazn. Paweł Englert, którego pamiętała ze Lwowa. Kazn. Englert pracował wtedy na terenie Dolnego Śląska i już zorganizował grupę wyznawców, byli tam jak pamiętam: br. Turkowie, jedna rodzina ze Lwowa, ale nie pamiętam ich nazwiska. Grupa liczyła ok. 10 osób, a starszym zboru był br. Piotr Turek.
Kazn. Englert udzielał lekcje biblijne i przygotowywał do chrztu mnie, Mikołaja Grabkowskiego (mojego przyszłego szwagra) i małżeństwo Dębowskich. Był to rok 1950.
W tym czasie uczyłem się w Technikum Elektrycznym w Wałbrzychu i ukończyłem go pomyślnie, a nauki tam zdobyte w przyszłości pomagały mi w zdobyciu odpowiedniej pracy i zapewnieniu bytu mojej rodzinie. W tym fachu przepracowałem również wiele lat w Australii.
Wracając do Świdnicy, nie był to za duży zbór choć był czas, że liczył już 36 osób, ale później nastąpił regres – niektórzy wyjechali do Niemiec, a ja po ożenku do Łodzi.
Nie tak daleko od Świdnicy był większy zbór w Jeleniej Górze, lubiłem tam jeździć. Odbywały się tam zjazdy, było sporo młodzieży i właśnie tam spotkałem dziewczynę Danutę Czarnecką z Łodzi, która przyjechała do swojej kuzynki Nierodko – na wakacje.
W niedługim czasie udzielił nam ślubu kazn. Edward Kulessa. Zamieszkaliśmy z Danusią w Świdnicy, gdzie miałem dobrą pracę. Jeździliśmy od czasu do czasu do Łodzi odwiedzając mamę Danusi i po jakimś czasie postanowiliśmy się tam przenieść. Większe miasto, więcej pracy – był to rok 1957. Kaplica wtedy była na ul. Nowotki nad fabryką, kaznodzieją był Romuald Wawrzonek, po nim przyszedł Paweł Cieślar.
W roku 1960 zakupiono budynek na ul. Kopcińskiego 67, w którym mieścił się poprzednio mały zakład włókienniczy. Na piętrze było mieszkanie dla kaznodziei, którym stał się Marian Kot, a na parterze należało salę fabryczną przebudować na kaplicę. Członkowie jak jeden, ruszyli do dzieła i każdego dnia wieczory poświęcali na prace remontowe. Do mnie należała przeróbka instalacji elektrycznych, oświetlenie itd. Starszym zboru był wtedy Waldemar Michalski. Po jego wyjeździe do Australii, zostałem wybrany na starszego zboru. W tym czasie studiowałem zaocznie w Seminarium Duchownym w Podkowie Leśnej, składałem egzaminy przed kazn. Erwinem Lawatym i mgr Eugenią Jarmuszkiewicz. Kto wie… gdybym został w Polsce, jaki byłby mój los? Kazn. M. Kot (przewodniczący Zjednoczenia Wschodniego i opiekun zboru łódzkiego) wysyłał mnie w tym czasie do okolicznych grup z kazaniami. W opiece nad zborem łódzkim i młodzieżą pomagał kazn. Paweł Cieślar, ale z chwilą powołania go do Zarządu Centralnego Kościoła w Warszawie na jednego z sekretarzy oddziałowych, wyjechał z Łodzi pozostawił tę „działkę” losowi – a tu zbliżało się poświęcenie miejsca nabożeństw, które odbyło się 3 marca 1962 roku. Ponieważ kazn. Marian Kot był przew. całego Zjednoczenia i nie mógł poświęcić wystarczająco czasu zborowi, więc „pałeczkę” tę przejął syn – Bogusław Kot, który uczył i ćwiczył chór a ojciec na uroczystościach dyrygował.
Chór zboru łódzkiego, na podwórku przy ul. Kopcińskiego 67, 24 maja 1964 r. Rząd I: Danuta Zręczycka, Halina Wójtowicz, Barbara Kot, kazn. Marian Kot, Elżbieta Steplewska, Teresa Tarczyńska, Ewa Kadyrow, (?) Skrzypczak. Rząd II: Joasia Białecka, Anna Kowalska, Henryka Tomańska, Eugenia Karauda, (?), Bogusław Kot, Hanna Białecka, Grazyna Białecka, Janina Rafanowicz, Jadwiga Materka, Zofia Czerwińska, Teodor Skrzypczak, Symforian Czerwiński. Rząd III: Stefan Wawrzyniak, (?) Kowalski, Andrzej Wawrzyniak (niżej), Zygmunt Śliwiński, Adam Kadyrow, Ryszard Cymerman ( obydwaj niżej), Zbigniew Jankiewicz, Piotr Zręczycki, Stanisław Wójcicki, Józef Wójtowicz, (?) Stanisławski.
Według mnie okres ten był złotym wiekiem zboru. Zawsze coś się działo, była prowadzona praca ewangelizacyjna przez kazn. Piotra Turka , a pomagał mu w tej pracy dojeżdżający z Tomaszowa Mazowieckiego kazn. Tadeusz Matejko, prowadzono kolportaż…. Młodzież była w rozkwicie, ci młodsi wspomagali starszych, a starsi którzy już pracowali i mieli rodziny poświęcali czas na piątkowe próby chóru i przygotowywanie specjalnych programów. Z programami tymi byliśmy także poza Łodzią np. ze „sztuką-przedstawieniem” o pierwszych chrześcijanach (tłumaczył z angielskiego Paweł Cieślar, a spolszczeniem i wykonaniem zajął się Bogusław Kot), z dwoma oratoriami byliśmy na Zjeździe w Giżycku i w Radomiu. Na te programy kazn. Zboru baptystów przyprowadzał niemalże cały swój zbór do kaplicy na Kopcińskiego. To było piękne…
Rząd 1: Kazimiera Mazur, Waldemar Michalski, Grażyna Bożek, Zofia Czerwińska-Zręczycka, Zygmunt Śliwiński, Hanna Białecka, Jadwiga Materka-Kral, Regina Barcikowska, Eugenia Karauda, Barbara Kot-Markowska, Ewa Barcikowska, pr Jan Jankiewicz, Jerzy Nurzyński, Bogusław Kot, Adolf Kozioł, (??). Rząd 2: Leszek Barcikowski, pr Tadeusz Matejko, pr Eugeniusz Majchrowski, pr Kazimierz Tomczyk, pr Lucjan Dutkowski, Piotr Zręczycki, Edward Osmałek, S. Kocot, Zbigniew Łozowski, pr Stanisław Rafanowicz, Ernest Lawaty, Anastazja Antoniuk-Przychodzka, Stefan Wawrzyniak, Józef Przychodzki.
Występ w strojach na zjeździe w Giżycku, 7 lipca 1962 r. Rząd 1: Bogusław Kot, Anatol Steplewski, Józef Przychodzki. Rząd 2: Pr Lucjan Dutkowski, Piotr Zręczycki, Kazimiera Mazur, Zygmunt Śliwiński, Waldemar Michalski, Edward Osmałek, pr Kazimierz Tomczyk.
Przed wyjazdem do Australii otrzymałem w prezencie od zboru łódzkiego Biblię i przykro, że z podpisanej Rady Zboru w Łodzi – dzisiaj żyje już tylko mój rozmówca.
Do Australii wyjechałem w styczniu 1966 roku. Co ciekawe, na stację Łódź Fabryczna przyszła nas pożegnać połowa zboru, kazn. Marian Kot wsiadł z nami i odwiózł nas do Koluszek.
W Genui spotkałem się z moją ciotką włoszką, i wiesz jak porozumiewaliśmy się? Przed wojną ciotka przyjeżdżała do nas do Polski, była zafascynowana Polską i językiem polskim. Dużo czytała i to… po polsku, a po tylu latach kiedy spotkaliśmy się – porozumiewaliśmy się po polsku, a jej polszczyzna była całkiem przyzwoita.
W Australii wylądowaliśmy w Adelajdzie, gdzie byliśmy około pół roku. Wtedy zbór nasz mieścił się w holu australijskiego kościoła w centrum Adelajdy. Wspominam br. Andrzeja Naporę, który miał mały 4 osobowy samochód, a potrafił zawieźć na próbę chóru 8 osób.
Żona moja nie mogła znaleźć pracy w Adelajdzie więc pojechała z synkiem Andrzejem do Melbourne, a ja dojechałem za miesiąc. Natychmiast otrzymałem pracę w Port Melbourne.
Nasz polski kościół wynajmował wtedy salę Town Hall Clayton, a pastorem był Jan Skrzypaczek. Moje ręce też się dołożyły do budowy budynku kościelnego w Oakleigh, pomagałem w zakładaniu instalacji elektrycznej. W kościele tym piastowałem funkcję sekretarza zboru i z tej racji byłem przez lata członkiem Rady Zboru. Kiedy powstawał polski kościół w Dandenong, również włożyłem „swój palec” jeśli chodzi o oświetlenie.
Polski kościół adwentystyczny w Wantirna to następna długa historia. Jestem tu od początku jego istnienia i począwszy od zorganizowania zboru, który początkowo istniał w pomieszczeniach szkolnych w Nunawading, a później zakupiono działkę w Wantirnie i zbudowano budynek kościelny, włożyłem cały trud w budowę i życie tego kościoła. Jestem wieloletnim starszym zboru, opiekunem kościoła i członków którzy chcą być członkami tego polskiego kościoła adwentystycznego.
Mamy dwóch synów. Andrzej jest muzykiem wiolonczelistą i obecnie mieszka w Anglii i Robert, jest nauczycielem fizyki w jednym z gimnazjów Melbourne. Robert jest członkiem polskiego zboru w Wantirna i razem z Ewa udzielają się w zborze wspierając jego działalność.
Przeżyłeś wiele w życiu, los nie szczędził trudów, czy masz jakieś szczególne wydarzenie z którym chciałbyś się podzielić – czy możesz powiedzieć, że Bóg miał ciebie w opiece?
Tak, podałem poprzednio kilka wydarzeń w życiu, które wskazywały, że bez Boga nie można by wytłumaczyć dlaczego tak się stało a nie inaczej. Może jeszcze jedno wydarzenie z czasów wojny. Jako małe dzieci bawiliśmy się w miejscu gdzie był warsztat naprawczy samochodów i autobusów – było to jeszcze w Niemczech. Bawiliśmy się i przeskakiwaliśmy z autobusu do autobusu. Nadleciał rosyjski samolot i zaczął obstrzeliwać te autobusy. Myśmy się skryli w ostatnim, gdy wszystko ucichło zobaczyliśmy że pierwsze autobusy były obstrzelane i wyglądały jak sitko – nas żaden pocisk nie sięgnął czyż nie była to opieka Boża – ocaleliśmy! Żyję…
W jednym miejscu, kiedy jechaliśmy jakimś transportem (dokądś!), zatrzymaliśmy się. Kazano wysiadać i udać się do bunkrów, bo zaczął się nalot. Mama zadecydowała, że nie pójdziemy do bunkrów tylko ukryjemy się pod wagonami. Udało się skryć, żołnierze nie zauważyli. Weszliśmy pod wagony, zaczęło się bombardowanie, zaistniało istne piekło. Kiedy było po wszystkim, okazało się że myśmy ocaleli, a z bunkrów wynoszono cały szereg ludzi nie żywych. To chyba niebo było natchnieniem dla mojej mamy – myśmy ocaleli!
Niemcy już kapitulowali. Jakieś 50 metrów od naszego budynku spadła bomba, która nie eksplodowała i tak sobie tam leżała –co by było, gdyby eksplodowała…? Chyba zadziałało niebo – żyję!
Ostatnio? Przed kilku laty miałem atak serca i wylądowałem w szpitalu. Badania, zabiegi i tam w szpitalu poczułem „dotyk niewidzialnego”! Kiedy tam leżałem, w pewnej chwili obudziło mnie dziwne uczucie, jakby ktoś usiadł na moim łóżku, jakby ktoś mnie dotknął – otworzyłem oczy, byłem sam – nie było nikogo. Kiedy tak leżałem, w myślach mówiłem do mojego Boga – jeśli mam coś jeszcze wykonać, jeśli potrzebujesz mnie jeszcze do czegoś – to mnie zachowaj. Po tym „dotknięciu” – poczułem się silniejszy.
Piotrze, ja też coś podobnego doznałem i rozumiem ciebie! Też dziękuję Bogu, że żyję!
Z Piotrem Zręczyckim rozmawiał – Bogusław Kot
Przygotowanie fotografii – Cezary Niewiadomski
/„Z pożółkłych kart przeszłości” – cz. XX, ukaże się w najbliższym numerze Wiadomości Polonii Adwentystycznej, tj. 1/2013 r./
Poniższe zdjęcia przysłane są przez Barbarę (zobacz jej komentarz poniżej).
Wspaniałe są takie wspomnienia, dodam jeszcze kilka dodatkowych informacji. Zdjęcie chóru było zrobione na podwórku przy ul.Kopcińskiego 67 24 maja 1964 roku, a występ w strojach odbył się w Giżycku na zjeździe 7 lipca 1962 roku. W tych wydarzeniach brałam udział i głęboko utkwiły w mojej pamięci. Poswięcenie kaplicy przy ul. Kopcińskiego odbyło się 3 marca 1962 roku. Pozdrawiam serdecznie.
Witaj Barbaro. Dzięki takim wpisom jak Twój niniejsza strona nabiera życia i przedstawia fakty ściślej niż przedtem. Wszystkie poprawki zostały uwzględnione. Dziękujemy za pomoc i mamy nadzieję że jeśli inni Internauci zauważą jakieś nieścisłości lub braki to w podobny sposób podzielą się z nami.
Weszlam na tę stronę dopiero teraz, a miałam wejść dawno, poczytałam, obejrzałam i gratuluję pomysłu utrwalania tego, co bardzo ładne: Tobie, Cezary, Bogusławowi i Piotrowi, Basi dziekuję, że mi zdjęć nie podesłała, ale poradziła wejść na website i obejrzeć z pierwszej ręki. Oczywiście pamiętam wydarzenia, pamiętam zdjęcia, te z Giżycka i z Kopcińskiego 67, nie mówiąc już o tym mnóstwie znajomych i bliskich twarzy. Ale byliśmy piękni!!! I fantazji też nam nie brakowało! Piotrze, Twoje wspomnienia są niesamowite. Czy wiesz, że na naszej krótkiej i niesłychanie barwnej uliczce Foksal w Warszawie był również Dom Kultury Włoskiej? Dzień jest prawdziwie jesienno-zimowy w Melbourne, ale nostalgii się nie dajemy, ruszamy do roboty!!! Buziaki, Lidia.
Dzięki za wspomnienia i za zdjęcia, obok Ryszarda Cymermana jest mój brat Adam Kadyrow.
Z ciekawością będę czytała więcej na waszych stronach. Sedecznie pozdrawiam.
Ewa Almqvist
Witaj Ewo, dziękuję za komentarz. Każde imię liczy się na wagę złota.
Mieczysław Ostapowicz (we Lwowie przyjaciel Ludwika Zręczyckiego) był przed wojną porucznikiem rezerwy i wykładowcą Seminarium Duchownego Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego. Wraz z wybuchem II Wojny Światowej zmobilizowany – zginął w Katyniu, miejsca pochówku do dziś nie ustalono. Pośmiertnie został awansowany do stopnia kapitana. Więcej na ten temat można znaleźć w artykule „Z pożółkłych kart przeszłości (10).”
Lubię te wasze wspomnienia historyczne, bo mówią w nich różni ludzie, tacy „wielcy” i „maluczcy”, z przeżyciami wielkimi i mniejszymi… ale życie niesie wszystkim wiele niespodzianek, sytuacji przykrych i tych weselszych – radosnych też sporo! Ważne jest i to widać w opowiadaniach, że ci ludzie w przeżyciach nawet i tych trudnych, bolesnych – odnajdywali Boga; w człowieku odnajdywali człowieka – swego bliźniego. Każdy z nas został „ukształtowany” nie tylko przez rodziców, geny… ale przez życie też! W każdym człowieku jest „trochę Boga” (bo – na „obraz Swój stworzył go”!), a także „nieco diabła” (bo, nikomu się nie udaje przed nim uciec – jest przecież księciem tego świata!) Jakby to było fajnie, gdybyśmy jeden drugiego „podziwiali” – a nie tylko „się dziwili”!
Kiedyś nie było telewizorów (złodziej czasu!), siadało się wieczorami w gronie rodziny i… płynęły opowiadania babć i dziadków – o życiu, o przeżytych chwilach… dziś na to nie ma czasu.
A po głębszym zastanowieniu się nad życiem, przemijaniem… wyciągnijmy rękę do zgody (jeżeli mamy do kogoś urazy), a nie do grożenia i walki – jesteśmy wszyscy tym samym biedom poddani.
Trzymajcie tak dalej, rozmawiajcie z ludźmi, spisujcie dzieląc się spostrzeżeniami z innymi… może ktoś inny czytając wspomnienia czyjeś dojrzy zbieżność ścieżek życia i… odnajdzie w drugim człowieku – Boga.
SzpeRacz
Po przeczytaniu XX odcinka „Z pożółkłych kart przeszłości”, z sympatii do Piotra Zręczyckiego postanowiliśmy odwiedzić wieś Zręczyce.
Nawet poszliśmy do pani sołtys w tej wsi z zapytaniem czy jeszcze tam mieszka ktoś o nazwisku Zręczycki. Niestety nie ma nikogo o tym nazwisku. Kiedy zapytałam ją czy coś wie na temat dawnych właścicieli majątku to stwierdziła, że po raz pierwszy słyszy to nazwisko, a szkoda – i tak historia przemija…
Zrobiliśmy zdjęcia tablicy z nazwą ZRĘCZYCE i wróciliśmy do domu… życie toczy się dalej.
B.R. Markowscy – Kraków
Dziękujęmy za zdjęcia i za poświęcenie w ich zdobyciu. Teraz należy dać pani sołtys adres tego artykułu aby dowiedziała się (i poinformowała innych) skąd się wzięła nazwa Zręczyce i że rodzina Zręczyckich żyje w Australii.
Cenne i wzruszające swiadectwo ludzkich losów wplecionych w naszą historię. Dla mnie osobiście tym bardziej wzruszające,że wiąże się szczególnie ze Zręczycami -pięknie położonej wsi z której pochodzi cała moja najbliższa rodzina (dziadkowie, rodzice, wujkowie, ciocie) i w której spędzałem jako dziecko mnóstwo czasu. Tam też miałem przyjaciół, których do dziś wspominam. Wspomnienia dotyczą także niby ulotnych doznań a przecież pozostających na zawsze w mojej pamięci jak chociażby smak i zapach chleba pieczonego co jakiś czas przez moją babcię (wtedy nie znano jeszcze pojęcia pieczywa “ekologicznego” – chleb był po prostu jeden: normalny). Wiele też nasłuchałem się różnych opowieści o Zręczycach i jego mieszkańcach tych wtedy współczesnych jak i tych, którzy już przeminęli. Charakterystyczne jest to, że o ile jeszcze pamiętam nie wspominano o rodzinie panstwa Zręczyckich a tylko o dziedzicu nazwiskiem Feil, który zamieszkiwał w zręczyckim dworze w którym później (po wojnie) znajdował się sklep GS-u (prowadzony przez długie lata przez panią Jamkową) oraz szkoła podstawowa. Ponieważ nie istnieją praktycznie żadne źródła historyczne mogące w wiarygodny sposób odtworzyć dzieje Zręczyc i ich mieszkańców możemy tylko polegać na przekazach ustnych na podbudowie pamięci ludzkiej, która niestety jest bardzo zawodna. Serdecznie pozdrawiam pana Piotra Zręczyckiego i wszystkich sympatyków Zręczyc.
Wiesław Obrzydowski-Wałbrzych
Tak właśnie niestety nie da się znalesc żadnego potwierdzenia co do historii Zręczyc Ale cała wiedza wyjechała do Australii.. Miło było by się dowiedzieć o historii naszych Zręczyc na tle wydarzeń Rodziny Zreczyckich i historii naszej Ojczyzny… Jeśli ma ktoś jaka wiedzę proszę o maila na matek88@onet.pl
Panie Wieslawie, chcialabym skorygowac nazwisko wlasciciela starego dworu w Zreczycach…otoz wlascicielem byl Stanislaw Feill ktorego jestem corka. Majatek tej rodziny zostal rozparcelowany pomiedzy lokalnych chlopow a wlasciciel zamordowany w obozie . Panstwo , ktore zarekwirowalo majatek, dwor , ogrod I nalezace do majatku ziemie , nie fatygujac sie aby odnalezc spadkobiercow rozprzedalo wszystko . Kupujacy nie mieli zadnych skrupolow kupujac to wszystko od nieprawnych wlascicieli. Pozdrawiam, Cecylia