Z pożółkłych kart przeszłości (19)
2013/03/18 Leave a comment
Życie… czymże jest – czy ma sens, cel? Niektórzy ludzie boją się tych pytań… a czy w ogóle można znaleźć na nie odpowiedź?
Dokoła nas jest szara codzienność – praca, obowiązki, cierpienie, choroby. Jedni z nas radzą sobie z rzeczywistością, pogodnie stawiając czoła temu, co przynoszą kolejne dni. Inni walczą ostatkiem sił i popadają w zniechęcenie – po prostu załamują się.
Każdy z nas niesie inny krzyż… czasami wydaje się, że niesiemy go w samotności… jesteśmy jak samotne gwiazdy i nie ma szans na przebicie się przez trudy życia.
Pomyśl… co wiesz o drugim człowieku czy go wyczuwasz? Spędzamy niekiedy nawet sporo czasu razem, rozmawiamy, siadamy obok siebie w kościele… modlimy się jeden za drugiego i wszyscy razem… czasami współczujemy, uśmiechniemy się, ale czy jesteśmy w stanie wczuć się w położenie drugiego człowieka… wystarcza nam na to chęci i czasu?
Marzymy o tym, by mieć koło siebie drogiego sobie człowieka, aby z nim dzielić każdą myśl. Czasami chwieje się nasza wiara…stawiamy dziesiątki pytań… stawiamy pytania Bogu. Czy jest to właściwe? – jak najbardziej!… Tak jak dzielimy się swoimi bólami i problemami z kimś bliskim, pytamy o poradę – powiedzmy Bogu, naszemu Stworzycielowi – „Patrz, jakie to piękne” lub „Jakie to smutne! Jak myślisz, co należy z tym zrobić?”. To prawda – On nam nie odpowie, nie dotknie porozumiewawczo naszej dłoni, będziemy sądzili, że mówimy w pustkę… ale mimo to spróbujmy. Pytanie Boga o różne sprawy nie zawsze musi oznaczać zwątpienia, załamania – braku wiary…
„Wiara pytająca, która stale wyznaje, że czegoś nie rozumie, i stale przyswaja sobie usłyszaną nowinę, nie osiągając spełnienia, jest prawdziwą wiarą”. (K. Rahner)
I taką pytającą oraz wyznającą wiarę przekazuje mój rozmówca z Adelajdy – Andrzej Napora.
BK
Andrzej Napora – „Od pierwszych dni swego pobytu w Australii włączył się w nurt pracy kościelnej, wykazując dużą aktywność i wytrwałość. Piastował różne urzędy, od kierownika młodzieży do starszego zboru… Najbardziej pochłania go praca misyjna w kościele.” – tak określony został w książce „Polski Adwentyzm w Australii”, str. 129 Był redaktorem technicznym tejże książki wydanej w roku 1993 oraz redaktorem technicznym „Wiadomości Polonii Adwentystycznej” w latach 1990 – 2001. Nadal redaguje audycje radiowe – to jest jego życie!
Andrzej opowiada
Moja mama, Krakowianka, urodziła się w rodzinie dość zamożnej. Mieli w Krakowie kilka kamienic. Wyjeżdżali często za granicę, szczególnie do Włoch. Mama studiowała pedagogikę i tam koleżanki zainteresowały ją okultyzmem. Rodzina mamy była katolicka i to bardzo wierząca, na pewno zainteresowania mojej mamy im się nie podobały. Mama chodziła na seanse spirytystyczne, wiedziała kiedy i gdzie kto umarł, widziała te postacie. Te przerażające objawienia trwały długi czas. Byłem naocznym świadkiem wielu lękiem upokarzających scen, które i mnie napawały przerażeniem Dopiero w Australii w wyniku postu i gorących modlitw mamy, Bóg uwolnił ją od więzów, którymi w młodości spętał ją szatan. W roku 1931 mama zapoznała przyszłego męża a mego ojca. Wzięli ślub, który odbył się w Warszawie. Po jakimś czasie mama otrzymała pracę jako nauczycielka w Brześciu n/Bugiem. Wkrótce została kierowniczką szkoły dla dzieci upośledzonych. Mama nie tylko je uczyła, ale pisała pracę na ich temat.
Tato był wtedy kierownikiem spółdzielni Społem, a jego życiowym hobby była praca społeczna. Moi dziadkowie w posagu ślubnym ufundowali w Brześciu piękne mieszkanie i umeblowali je – był to rok 1933.
Urodziłem się w 1935 r., wychowywałem się w atmosferze kontaktów z ludźmi, w domu kwitło życie towarzyskie, mama grała na fortepianie. Życie płynęło beztrosko, miło i raczej bez większych problemów aż do czasu wybuchu wojny.
W 1939 roku we wrześniu najechali Polskę sowieci, zajęli Brześć. Mama w jakiś sposób zapoznała się z Marianną Wawrzonek ( z domu Sztampke), która w tych trudnych czasach pocieszała ludzi nadzieją na lepsze i głosiła Ewangelię, opowiadała o Bogu – Bogu Biblii. Pewnego dnia zaprosiła moją mamę do zboru w sobotę, ale kiedy przychodziła sobota – moja mama zawsze nie czuła się najlepiej i bardzo zmęczona kładła się do łóżka.
Zaczęły się wywózki Polaków w głąb Rosji. Mama bardzo się bała o swój i nasz los, prosiła więc s. Wawrzonkową aby się modliła, żeby nas nie wywieźli. Nastał dzień, gdy z domu obok wywieźli sąsiada z żoną… nasz dom był następny. Mama nalegała na s. Wawrzonkową – żeby się modliła o nas. Te modlitwy musiały poskutkować, bo uniknęliśmy wywózki.
Nastał rok 1941, na wschód ruszyła inwazja niemiecka. Nocna strzelanina, spadały bomby… trwoga. Uciekliśmy za miasto, do lasu, na wschód, schroniliśmy się w lasku brzozowym. Nad głowami latały samoloty niemieckie i ostrzeliwały wszystko co się ruszało po ziemi. Moi rodzice wraz ze mną przycupnęli pod jednym z drzewek, kryły nas jedynie gałęzie. W chwili spokoju ruszyliśmy dalej, dokoła leżeli zabici ludzie, cywile – dla mnie, małego dziecka był to szokujący widok. Znów nadlatywały samoloty, znów ostrzały. Gdy myśmy się schowali moja mama modliła się:: „Panie Boże pani Wawrzonkowej, jeżeli pozwolisz mi szczęśliwie powrócić do domu – to ja będę adwentystką, tylko wyratuj nas Boże, bo p. Wawrzonkowa tyle mi o Tobie naopowiadała”.
Krążyliśmy po tych lasach jeszcze ze dwa dni aż wreszcie spotkaliśmy wojsko niemieckie. Mama umiała mówić po niemiecku i po krótkiej rozmowie zawieźli nas z powrotem do Brześcia. Zastaliśmy mieszkanie puste i splądrowane, złodzieje wszystko zrabowali. Co będziemy jeść?… mama zajrzała do kuchni a tam na podłodze leżał worek wypełniony produktami spożywczymi. Jakiś złodziej może został spłoszony i zgubił to – mieliśmy pożywienie na kilka dni, a jeszcze mama podzieliła się z innymi.
Mama dotrzymała słowa, poszła do p. Wawrzonkowej i opowiedziała o przyrzeczeniu złożonym w lesie – za jakiś czas przyjęła chrzest z rąk kaznodziei J. Rosieckiego. Bywaliśmy często w domu braterstwa Wawrzonków, którzy mieli dwóch synów – Romka i Sławka.
Moja mama wraz z s. Sztampkową otworzyły sklep żeby jakoś zarobić na życie, ten sklepik był przy ul. 3 Maja i nawet nieźle prosperował. Jak się dowiedziałem później do tego sklepu przychodzili ludzie z podziemia polskiego, ale była to tajemnica moich rodziców. Ojciec mój pracował w magazynie niemieckim, który zaopatrywał armię niemiecką w różne produkty.
Pamiętam też czas pacyfikacji getta w Brześciu, to było straszne przeżycie dla małego chłopca. Widziałem ludzi pędzonych na śmierć, jak jeden wyrwał się z szeregu i uciekał, a przechodnie wskazywali „tam, tam poleciał”. W umyśle małego brzdąca powstała myśl, jak oni tak mogą… na moich oczach padały strzały i… ludzie.
W Brześciu byliśmy do roku 1944, kiedy to znów do miasta podchodzili sowieci. Tato dostał, z racji swojej pracy, przepustkę do Generalnej Guberni. Piechotką przeszliśmy do Terespola, przez most na Bugu. Zatrzymaliśmy się u znajomej mojej mamy. Słyszeliśmy i widzieliśmy bombardowanie Brześcia.. Wsiedliśmy do pociągu i pojechaliśmy do Warszawy. Na dworcu była łapanka, schowaliśmy się za jakimiś bagażami – ocaleliśmy. Doświadczaliśmy cały czas, że Bóg nas chroni.
Pojechaliśmy do Krakowa i zatrzymaliśmy się u siostry mojej mamy. Tam miały miejsce długie rozmowy, a siostra modliła się cały czas żeby mama wróciła do religii katolickiej.
Ojciec mój nie był adwentystą. Każdego wieczoru moja mama wołała mnie i tatę i modliła się o ratunek, bezpieczeństwo i dziękowała za to, że przeżyliśmy różne zagrożenia i Bóg nas prowadzi.
Do samego końca wojny przeżywaliśmy strach i różne niebezpieczeństwa, bombardowania, naloty – nawet jeszcze w Krakowie. Mieszkaliśmy w kilku piętrowej kamienicy, kiedy był nalot i biegliśmy do schronów w piwnicach, sąsiadki pytały – „p. Naporowa, gdzie pani idzie tam i my pójdziemy, bo pani Bóg ochroni nas razem”.
W Krakowie mieszkaliśmy do końca wojny, tam chodziliśmy do zboru. Po wojnie mama ze swoją przyjaciółką wybrały się na tzw. Ziemie Odzyskane, pojechały do Gliwic. Tam mama znalazła mieszkanie poniemieckie, umeblowane, na drugim piętrze. Zgłosiła się do Urzędu Kwaterunkowego – i mieszkanie było nasze.
Ojciec otrzymał pracę w Spółdzielni „Społem”, miał dużo kontaktów z ludźmi. Rozpoczął znów pracę społeczną i czas wolny od pracy zarobkowej poświęcał na ten cel.
W tym czasie w Gliwicach zorganizował się zbór i nabożeństwa odbywały się w domu prywatnym. Któregoś dnia mama powiedziała do taty: „masz dużo kontaktów z ludźmi, a nie udałoby się tobie zdobyć jakieś lokum na nabożeństwa?” I ojciec znalazł, był to dom przy ul. Nowy Świat 43 – tam zbór jest do dzisiaj!
Po jakimś czasie moja mama znalazła znów pracę w szkole dla dzieci upośledzonych i pomagała ludziom w ich problemach. Zresztą, podobnie jak ojciec, który za jakiś czas z racji swojego społecznikostwa został powołany na posła do Sejmu. Ojciec nigdy nie sprzeciwiał się adwentystom, zawsze ich szanował, szanował Boga swojej żony, ale sam miał poważny problem – dużo pił i palił papierosy.
Ja, jako młodzieniec zostałem ochrzczony przez pr. J. Lipskiego. W zborze byłem kierownikiem młodzieży, kolportowałem z mamą literaturę adwentową, czasami miałem w zborze kazanie – było to dla mnie przeżycie… Zbór liczył wtedy ok. 60 członków.
Studiowałem budownictwo przemysłowe na Politechnice Śląskiej w Gliwicach przez 5 i pół roku. Tam spotkałem adwentystę z Krakowa, Olka Sosina, który studiował na wydziale mechanicznym.
Po ukończeniu studiów, ojciec załatwił mi pracę w „Biprohut”, miałem dobre zarobki. Tam też został zatrudniony Olek Sosin. Pracowałem tam pół roku. Ojciec podupadł na zdrowiu ze względu na rozedmę płuc – od palenia papierosów. Mieszkała u nas Irenka Lipska, chodziła do szkoły muzycznej i… tak zaczęła się znajomość z moją przyszłą żoną. Dowiedzieliśmy się od niej, że braterstwo Lipscy wyjeżdżają do Australii.
W tym czasie ojciec mój przebywał dwukrotnie w sanatorium, ale za drugim razem już do domu nie wrócił. Pewnego dnia otrzymaliśmy telefon, że tato czuje się bardzo źle i żebyśmy przyjechali, a więc wzięliśmy taksówkę i pojechaliśmy do Andrychowa. Gdy przyjechaliśmy, tato bardzo ciężko oddychał i ciężko mu się mówiło. Patrzę, a na stoliku leży otwarta Biblia – była to Biblia, którą mi tato „ukradł”. Było to dla mnie miłe, ale zarazem wstrząsające przeżycie. Na odjezdne pomodliliśmy się razem i wróciliśmy z mamą do Gliwic. Za jakiś czas otrzymaliśmy telefon, że tato zmarł.
Mieliśmy wcześniej załatwioną wycieczkę do Włoch, postanowiliśmy z mamą w tym momencie, że zaraz po pogrzebie jednak pojedziemy, i… że do Polski nie wrócimy – nikt nie znał naszej tajemnicy. Kilkakrotnie jechaliśmy do Krakowa z walizkami, gdzie zdeponowaliśmy u siostry mojej mamy niektóre drobne rzeczy i dokumenty… był to rok 1961.
Dnia 9 sierpnia wyjechaliśmy z Gliwic autokarem, miejsce docelowe – Włochy. Dla młodego człowieka świat jak z bajki. Byliśmy tam prawie miesiąc podziwiając i zwiedzając.
Przyszedł dzień, że trzeba było wracać do Polski, do PRL-u. Byliśmy już w Austrii, przed granicą z Czechosłowacją zatrzymaliśmy się na 3 godziny. Spotkaliśmy się z Piotrem Lehmanem i jego synami, prosiliśmy ich o pomoc, ale usłyszeliśmy – „jak możemy wam pomóc, sami zatrzymujemy się w hostelu, możemy jedynie zapytać czy znajdzie się miejsce dla was”. Mama została z Lehmanami, a ja „nierozsądny młodzik” postanowiłem pójść do autokaru po walizki. Oświadczyłem, że zostajemy, zabieram bagaże i wtedy rozpętało się całe piekiełko. Tłumaczenia, telefony p. kierowniczki do Konsulatu PRL…ktoś przyjechał samochodem z rejestracją Korpus Dyplomatyczny, a w tym czasie ja już stałem z walizkami na ulicy i to mnie uratowało. Jeżeli byłbym w tym czasie jeszcze w autobusie, mieli prawo mnie zatrzymać, ale ja już stałem na ziemi austriackiej – a obok stał austriacki policjant poinformowany o tym co się ma stać. Byłem wolny…
W Wiedniu skomunikowaliśmy się z adwentystami i u nich się zatrzymaliśmy. Brat ten miał warsztat meblarski i tam znalazłem pracę. Pewnego dnia dowiedzieliśmy się, że przyjeżdżają Lipscy. W głowie zaświtała myśl – oświadczę się Irenie, żeby mi jej ktoś inny nie ukradł, tam w Australii. I tak się stało… Lipscy polecieli do Australii, a my staraliśmy się o wizę. Przeszliśmy szereg badań, prześwietleń – przecież to uciekinierzy z komunizmu… W końcu otrzymaliśmy wizy, a dalej był już tylko duży samolot i …do Australii.
Były to bardzo trudne momenty mego życia, musiałem podejmować decyzje i nie zawsze byłem pewny jakie one mają być – radziłem się Boga, doświadczałem Go i siebie. Tu mała refleksja – byłem jedynakiem, niczego mi w życiu (powojennym) nie brakowało, na wszystko było mnie stać i nie przywiązywałem zbyt wielkiej wagi do adwentyzmu, naszego poselstwa i wiary, – choć przecież byłem ochrzczony. Dopiero gdy stanąłem z walizkami na rynku w Austrii… poczułem, że jestem osamotniony, bez ojca, bez domu, nie znam języka… Dopiero wtedy zacząłem się modlić, wtedy wiara moja i adwentyzm były wypróbowywane – były to bardzo trudne momenty.
Punktem docelowym naszej wędrówki była Adelajda. Tu znaleźliśmy schronienie u br. Lipskich i zaczynaliśmy życie jakby od nowa. Dzięki rodakom znalazłem pracę w porcie, początkowo, jako robotnik fizyczny, potem przeniesiono mnie do biura projektowego, gdzie przepracowałem 31 lat, aż do emerytury. Ożeniłem się z Ireną, założyliśmy swoją rodzinę, kupiliśmy dom… mieliśmy dwie córki Lilę i Zosię.
Żyliśmy od początku zborem i dla zboru i tak jest do dziś.
W swoim życiu miałeś (tak jak każdy z nas) wiele okazji do tego, żeby przynajmniej po latach powiedzieć – „dziękuję Ci Boże, że byłeś i jesteś ze mną”…
Był to rok 1978, byłem w pracy, przy desce kreślarskiej. W pewnym momencie przeleciała mi przez głowę myśl – „pomódl się za swoją żonę”. Nie było to miejsce, ani czas na modlitwę. Takie myśli czasami przychodzą i odchodzą, ale dziwna rzecz… za kilka sekund myśl ta wróciła z jeszcze większą siłą.
Wiedziałem, że moja żona miała jechać do miasta ze swoją mamą i córeczkami aby kupić dzieciom buciki. Myśl o modlitwie powróciła gdzieś przed godz. 16.00, ale była tak silna, że postanowiłem skryć się za deską kreślarską żeby mnie nikt nie widział modlącego się. Złożyłem ręce i modliłem się za moją żonę, o jej mamy i dzieci bezpieczeństwo, a gdy się pomodliłem, to tak jakbym się uspokoił. Skończyłem pracę, pojechałem do domu. Żona otworzyła drzwi, a ja widzę po twarzy, że coś się musiało stać. Momentalnie skojarzyłem sobie ten widok z moją modlitwą. Okazało się, że żona miała wypadek samochodowy. Drugi kierowca oślepiony przez słońce wjechał w samochód żony. Naszemu samochodowi, ani pasażerom nic się nie stało, natomiast z tamtego samochodu, bardzo stłuczonego, wyszedł kierowca poturbowany i ze złamaną ręką. Żona powiedziała mi, że ten wypadek był przed godziną 16.00 – zrozumiałem dlaczego miałem tak silną potrzebę modlitwy za żonę.
Dziękuję Bogu za wezwanie, które wtedy skierował do mnie…
Przeżyłeś w życiu kilka tragedii. W obliczu choroby żony zdawałoby się w sytuacji bez wyjścia i nadziei – co było motorem Twojego działania, czy miałeś w sercu żal, zmagałeś się z sobą i Bogiem?
Moja żona często cierpiała na bóle migrenowe, to był rok 1982. Zwróciliśmy się do lekarza po pomoc i dostaliśmy skierowanie na badania. Żona poczuła się lepiej i badań nie zrobiła. Zdawało się, że wszystko wraca do normy. Byliśmy na przyjęciu weselnym gdy Irena oświadczyła, że czuje się nie za dobrze – poczuła silny ból głowy. Pojechaliśmy do domu, zadzwoniłem po ambulans. Żona wylądowała w szpitalu, okazało się że nastąpił wylew krwi do mózgu. Oczywiście została w szpitalu, otrzymała środki na rozrzedzenie krwi i tak upłynął prawie tydzień. W piątek, jak zwykle po pracy, pojechałem do szpitala i zauważyłem, że Irena ma problem z oddychaniem i przestaje reagować normalnie. Zawołałem lekarza… ten podjął szybką decyzję, przewieźć ją na oddział intensywnej terapii. Żona straciła przytomność, nastąpiła śmierć kliniczna. Przewiercono jej czaszkę, żeby płyn mózgowy nie uciskał na mózg, podłączono respirator, trwały różne zabiegi. Mnie wysłano do domu.
Przyjechałem do domu i modliłem się. Modliłem się bardzo gorąco… Znałem prawdy adwentowe, znałem słowa pocieszenia… myślałem, że wiedziałem jak ktoś inny powinien się zachowywać i co mówić w takich momentach… myślałem, że były to dobre słowa dla kogoś kto przeżywa podobne chwile – ale teraz ja sam to przeżywam. Prośby do Boga, poleganie na Nim… teraz ja musiałem wydobyć z siebie prośby.
Tutaj kończy się życie… moja żona leży nieprzytomna, wszędzie rurki, jakieś kable u szyi, maszyna pompuje powietrze do płuc.
Kiedy po raz pierwszy miano odłączyć „maszynę oddychającą” – na oscyloskopie sinusoida natychmiast malała i na końcu była linią prostą, natychmiast ją znów włączono i Irena zaczęła oddychać, ale nie reagowała na bodźce zewnętrzne.
W niedzielę rano zastałem w szpitalu puste łóżko, nogi ugięły się pode mną, wiedziałem, że stało się coś nadzwyczajnego. Znalazłem żonę na innym oddziale, nadal nie reagowała, była nieprzytomna – ale sama oddychała i nie była podłączona do maszyny.
Pomyślałem, że Pan Bóg wysłuchał moich modlitw, byłem szczęśliwy, dziękowałem Panu Bogu za Jego miłosierdzie i litość – dziękowałem Bogu ze łzami w oczach. Codziennie odwiedzałem żonę, ale ona wciąż nie odzyskiwała przytomności. Odwiedzałem każdego dnia przed pracą, a po pracy siedziałem do późnej nocy. Irena nie odzyskiwała przytomności, nie reagowała na nic. Lekarze nie rokowali niczego dobrego.
A ja wciąż się modliłem. Kiedyś słyszałem, że ludzie modlą się godzinami, myślałem wtedy czy to możliwe? Zadziwiające było to, że ja teraz mogłem robić to samo – potrafiłem modlić się po kilka godzin w nocy. Prosiłem Pana Boga i nie powtarzałem się. Modlitwa moja była ukierunkowana na odkrywanie różnych możliwości gdzie Pan mógłby pomóc; a więc modliłem się za lekarzy, pielęgniarki, cały personel szpitalny – żeby Pan Bóg dał możliwość rozpoznania choroby, a później właściwych zabiegów i opieki. Takich próśb miałem setki, Pan Bóg był bardzo zajęty moimi modlitwami, a ja nie odczuwałem zmęczenia ani ciężaru modlitwy.
Każdego dnia musiałem w domu być aktorem, musiałem nadrabiać miną przed dziećmi i teściami opowiadając o każdym drgnięciu powieki itd. – choć były to rzeczy czasem mało dostrzegalne. Sam ciągle liczyłem na poprawę i przekazywałem pozostałym nadzieję na lepsze. Trwało to ok. 3 tygodni.
Modliliśmy się w zborze, w grupach modlitwy, indywidualnie. Otrzymywałem telefony z różnych stron Australii i świata, były to telefony pocieszające, że wszędzie ludzie modlą się. Było to dla mnie ogromnym wsparciem. Dziękowałem Bogu, że są ludzie w świecie, którzy odczuwają ból i potrzeby drugiego człowieka. Osobiście ceniłem więcej modlitwy innych, niż swoje – myślałem, może jak nie moja, to czyjaś modlitwa zostanie wysłuchana – tak sobie wtedy myślałem.
Po jakimś czasie zauważyłem, że Irena zaczyna swobodniej oddychać, zauważyłem małe ruchy powiek. Pytałem – słyszysz mnie? – nic nie odpowiadała. Kiedyś wziąłem jej rękę i powiedziałem ściśnij mnie jeśli możesz i… odczułem jakby lekkie drgnięcie. To było dla mnie więcej niż tysiące słów odpowiedzi. Powtórzyłem eksperyment i znów lekkie uściśnięcie…
Tak było ponad miesiąc, a ja wciąż się modliłem… Stan zdrowia Ireny zaczął się poprawiać, pewnego dnia otworzyła oczy – co za radość. Patrzyła, ale nie odpowiadała. Dzięki Bogu tydzień po tygodniu następowała poprawa, zaczęła wypowiadać jakieś słowa, ale nic nie pamiętała… nawet kiedyś słabiutko poruszyła prawą ręką i nogą. A ja nadal się modliłem…
Lekarz powiedział mi, „być może będzie pan miał żonę żywą, ale to będzie jarzynka.” Po powrocie do domu modliłem się najdłuższą modlitwą mojego życia. Mówiłem Bogu, „Boże Ty obiecałeś – i tu przypominałem sobie oraz Bogu obietnice dane w Biblii.” Następnego dnia nie zauważyłem u żony żadnego postępu.
Pewnego dnia opowiadałem żonie (choć nie odpowiadała!) o wydarzeniu z życia mojej mamy i mojego, zauważyłem w oczach Ireny łzy. Drugiego dnia powiedziałem Irenie, że ludzie z polskich kościołów w Australii modlą się za nią – ona się uśmiechnęła.
Dr Edyta Ostapowicz (Borody) z Sydney w rozmowie telefonicznej powiedziała mi – „bądź cierpliwy, módl się dalej, proś Pana Boga… bądź silny”.
Gdy byłem w pracy, otrzymałem telefon od lekarza – zdrętwiałem! Hiobowa wieść, znaleźli skrzepy w mózgu i jeżeli tak je zostawią, czeka ją niechybna śmierć. Wspólnie podjęliśmy decyzję – operować natychmiast. Operacja na otwartym mózgu trwała 9 godzin, usunięto przyczynę skrzepów… żona przeżyła. Dziękowaliśmy Bogu i obsłudze szpitalnej.
Po 2 miesiącach ciągłych problemów, Irena trafiła do szpitala rehabilitacyjnego, gdzie uczono ją na nowo poruszać się i chodzić – poznawała świat na nowo. Przeprowadzano co jakiś czas testy na sprawność mózgu – wszystko wróciło do normy, po pół roku żona usiadła za kierownicą samochodu – oczywiście pod moją kontrolą.
Z tych doświadczeń nauczyłem się, że mogę znać Boże obietnice, ale jeżeli one nie są poparte moją wiarą, moje prośby – pozostaną tylko obietnicami Biblii. W tych trudnych chwilach dla mnie stały się one dowodem, że Bóg prowadził mnie i Irenę przez cały ten trudny okres życia. Wierzę, że Bóg istnieje, że jest mocny i wysłuchuje. Nie ma nic potężniejszego niż modlitwa, która daje poczucie pewności, że mamy miłującego Boga i możemy Mu powierzyć swoje kłopoty, troski i problemy.
Nauczyłem się, że szatan też ma swoje plany, nigdy nie rezygnuje z tego żeby odwrócić nas od Boga. Czasami w tych ciężkich chwilach przelatuje myśl – może to jest zwykły zbieg okoliczności, może to się tak stało, bo dzieją się różne rzeczy nadspodziewane. Ja też miałem momenty gdy przelatywała mi przez głowę myśl – może to dzieło przypadku? W pewnym momencie kiedy tak było, poszedłem do drugiego pokoju ukląkłem i modliłem się – „Panie Boże, to ciężko zarobione doświadczenie, szatan chce mi wydrzeć z mego serca i odwrócić mój umysł od wiary w Twoją moc i miłość dotychczas mi okazywaną.”.
I jeszcze jedno doświadczenie ostatnich miesięcy. Na pewno ciężko było żegnać ukochaną córkę Lilę. Choroba, cierpienie, śmierć – zadawałeś pytania, płakałeś – szukałeś pomocy?… czy niebo odpowiadało?
Lila, o 5 minut starsza od Zosi – urodziły się jako bliźniaczki. Były bardzo ze sobą zżyte. Bywało, że rodzice oczywiście istnieli i były z nimi wspaniałe relacje, ale co powiedziała Lila to było ważne dla Zosi; a co powiedziała Zosia, było ważne dla Lili. Były cały czas bardzo związane ze sobą.
Pewnego dnia Lila poczuła się nie dobrze, była bardzo osłabiona. Badania lekarskie (a była ich cała seria) – usłyszeliśmy „wyrok” – to nowotwór. Był to dla nas wszystkich straszny cios, a największy chyba dla samej Lili. Natychmiast skierowano ją do szpitala… na operację. W dniu kiedy Lila miała być operowana, straciła mowę. Stwierdzono mały wylew krwi do mózgu, a że to były pierwsze godziny, odratowano ją i mózg nie został uszkodzony. Przyszedł czas na następną operację w celu usunięcia nowotworu, która się odbyła, a później Lila została poddana chemioterapii. Po pierwszym zabiegu zauważono poprawę.
Modliłem się tak samo jak dawniej – „Panie Boże jeśli możesz, proszę ulecz moją córkę”. Byłem zadowolony kiedy słyszałem o postępach w rekonwalescencji, że chemioterapia działała; że czuje się lepiej. Przyjechała z Tasmanii do domu, modliliśmy się razem w domu i w zborze. Dziękowaliśmy Bogu, że ją uratował.
Po jakimś czasie nadeszła nowa wiadomość, że Lila znowu ma problemy. Ponowna chemioterapia, która bardzo ją osłabiła. Lila była niezdolna do życia. Ktoś zasugerował żeby zaczęła leczyć się środkami medycyny naturalnej… a więc soczki z jarzyn, soczki z owoców i żyw się tylko tym co powoduje usunięcie toksyn z organizmu. Lila dostosowała się do porad i przez 2 lub 3 miesiące kontynuowała taką dietę. Wyglądało na to, że dieta ta skutkuje, Lila była jakby silniejsza, ale niedługo potem zaczęła tracić wagę i siły.
Modliliśmy się cały czas, obawialiśmy się nawrotu choroby. Modliliśmy się z żoną po nocach. Prosiłem Pana Boga… czytałem znów Panu Bogu, Jego obietnice z Pisma Świętego, które przecież sam dał. Wierzyłem, że Pan Bóg wysłucha –zdałem się na Niego. Modliłem się, Boże – teraz jest czas na Ciebie, lekarze nie mogą już nic pomóc – Panie Boże, ratuj moją córkę… Chwytaliśmy się każdego momentu kiedy Lila poczuła się lepiej, czy uśmiechnęła się, a nawet powiedziała coś weselszego. Lila jednak słabła z dnia na dzień. Przyjechał jej mąż z Tasmanii, gdzie mieszkali i byli razem cały czas. Zosia wzięła zwolnienie z pracy po to, aby być z siostrą. Spała przy Lili, reagowała na każdy ruch – gotowa do pomocy.
13 sierpnia 2012 r. nad ranem, przeczuwając co się stanie, przywołała męża, chwycili się za ręce i modlili i w tej modlitwie Lila odetchnęła po raz ostatni… Była pewna, że będzie zbawiona, mówiła o tym, że Pan Bóg ją przyjmie, bo jest jej Zbawicielem.
W tym czasie kiedy po raz drugi zaczęły się jej problemy zdrowotne, spotykała się z koleżankami, które ją odwiedzały… Po odejściu Lili, koleżanki te przysyłały listy z wyrazami wdzięczności za to, że na swej drodze spotkały Lilę, bo dzięki niej poznały Boga, że pokazała im Boga prawdziwego, kochającego…Podobne słowa wyraziły osoby z Sydney, którymi Lila się opiekowała w sanatorium, lub też ją znały…
Wierzę, ze Pan Bóg miał cel dla Lili. Dla mnie było to straszne, że Pan Bóg nie wysłuchał mojej modlitwy, w pewnym momencie miałem żal… w samotności przychodziły pytania: – Panie Boże, dlaczego mnie nie wysłuchałeś, dałeś tyle przyrzeczeń… tyle próśb zanoszono do Ciebie… a Ty nie wysłuchałeś, – dlaczego? Był to wyrzut do Pana Boga, myślę, że nie byłem jedyny, który po stracie kogoś bliskiego też zanosi do Boga swój żal.
Kiedy tak się modliłem w moich przykrych myślach o Panu Bogu, przyszła taka myśl – a przecież Abraham, Jakub, Hiob i inni mężowie Boży przeżywali straszne tragedie. Przecież Pan Bóg mógł im pomóc i wyratować od bied – Pan Bóg nie wysłuchał ale obiecał im nagrodę.
I na nas również czeka nagroda, każdy będzie wyratowany, musi być wysłuchany, ale…każdy musi też uwierzyć, że Pan Bóg istnieje i naprawdę da ukojenie i ratunek tym, którzy Mu ufają. Ja mam tę nadzieję, że Pan Bóg da naprawdę nie tylko mnie, ale także mojej żonie, Lili, Zosi nagrodę za wiarę i za wszystkie trudy.
Pan był z Lilą w czasie choroby. Ten rodzaj choroby nowotworowej jest podobno jednym z najbardziej bolesnych, a Lila nie odczuwała żadnego bólu do samego końca… do samego końca. Była tylko słaba… a więc Pan Bóg wysłuchał nie w taki sposób jak byśmy chcieli, ale… WYSŁUCHAŁ! Chwała Mu za to!
Rozmawiał, spisał i opracował: Bogusław Kot
Współpraca: Cezary Niewiadomski
© Wiadomości Polonii Adwentystycznej w Australii nr 1/2013 r (Polish Adventist News)
„Z pożółkłych kart przeszłości” – cz. XIX, ukaże się w najbliższym numerze Wiadomości Polonii Adwentystycznej, 1/2013 r./
Andrzej po przeżyciu bólu, smutku i chwilowych załamań, wrócił do normalnego życia, opiekował się do samego końca swoją teściową Lili Lipską, opiekuje się swoją żoną, która ma poważne problemy ze zdrowiem (4 godziny, co drugi dzień, już dziewiąty rok – wiezie żonę do szpitala na dializę!)… żyje kościołem, głoszeniem Ewangelii przez audycje radiowe i ma dla innych uśmiech… podobnie jak jego żona Irena. Chwała Bogu za takich ludzi!
Sylwetkę Andrzeja jako niezmordowanego działacza adwentystycznego i polonijnego przedstawiła w swoim wywiadzie red. Lidia Mikołajewska
Radio Glos Nadziei,
Więcej na temat Andrzeja Napory można przeczytać w artykułach:
Postacie polskiego adwentyzmu w Australii, cz. 3. lub
Dożynki – grupa odpowiedzialna za Zdrową Żywność i Literaturę, od lewej: Jerzy Markowski, Krystyna Książkiewicz, Wiesława Markowska, Andrzej Napora, Wiesław Pluciński.
Sara Jenkner i premier Południowej Australi Hon. Jay Weatherill – gościem przy stoisku do mierzenia ciśnienia krwi.
Lila i Zosia … zadziwiające ile ludzi może pomieścić taki mały koszyczek!
Nasz pierwszy samochód w Australii i jego dumna właścicielka, Irenka – samochód, szkoła cierpliwości… dojedzie?! …ale czy wróci?
Babcia Lilla Lipska na odwiedzinach w szpitalu u Zosi
Zdjęcie wykonane do tablicy absolwentów Wydziału Budownictwa Przemysłowego i Ogólnego Politechniki Śląskiej w Gliwicach. Rok 1961
Jedno z tych rutynowych zajęć Irenki – 4 godziny na dializie, co drugi dzień … i tak już 9 rok!
Podobnie jak zdjęcie 2 – W Noosa na „wakacjach”.
Jesteśmy jeszcze razem u babci Lilli w styczniu 2012. Nikt z nas nie przypuszczał, że to będzie rok żałosnych pożegnań… od lewej: Irena Napora, Andrzej Napora, Lila Lipska, Lila Byron (Napora)